Wstęp
Nigdy fantazja nie wytrzyma
porównania z rzeczywistością.
Fiodor Dostojewski, Dziennik pisarza
Pomysł napisania wspomnień zrodził się po przeczytaniu książki: Lệ Tân Sitek Sama na drodze. Autorka to dziewczyna z Wietnamu, która studiowała w Polsce i ciekawie opisała swoje przeżycia w miejscach, gdzie wypadło jej żyć. Gdy obudzimy uśpione obszary pamięci zapisane w mózgu, bardzo wyraźnie ukazują się obrazy – wydarzenia z przeszłości. Wyglądają jak kolorowa mozaika, z której wybieramy według uznania czy potrzeby może wcale nie najważniejsze elementy. Starałam się pisać w miarę chronologicznie, ponieważ człowiek podobnie jak drzewo wzrasta od korzeni potrzebnych do rozwoju, umacnia się, rosnąc, aby w dorosłym życiu zaszumieć silnymi konarami. Czas szybko płynie i zmienia się styl życia, mentalność ludzi. Mam świadomość, że uchwycony przeze mnie obraz znajduje się już w skansenie, tym samym uważam, że należy ocalić go od zapomnienia. Nie piszę tego w formie powieści, aby stało się to bardziej interesujące, zapis jest zgodny z matrycą utrwaloną we mnie, a to świadczy o jego wiarygodności. Pierwsza część Szczęście w ciszy zaczyna się od opisu miejsca i rodziny, a potem od najwcześniejszego wydarzenia, jakie zapamiętałam, i dalej los szczęśliwie prowadzi mnie przez życie. Druga część Światło odbite opisuje trudny okres, gdy silny wiatr miłości targa moimi konarami, jakby chciał zniszczyć moje wnętrze. Całość kończy się ślubem jak w prawdziwych bajkach, ale życie to nie bajka. Z tego okresu zachowały się listy, które przeglądałam po raz pierwszy po 40 latach od czasu ich powstania, a serce przeżywało lekturę z równą mocą, jak gdyby zostało to wyryte na twardym kamieniu, nieulegającym erozji. Opis zwykłego dnia, powszedniego życia, może nużyć Czytelnika. Wspomnienia wojenne czy z powstań swoją ekspresją wyrastają ponad szarą codzienność, ale ona – ta szara codzienność – ma też swoją wartość, za sprawą powtarzalności zawartej w wielu życiorysach ludzi żyjących w czasach pokoju.
Wdzięczna jestem Zosi Róg, która na bieżąco czytała moje wspomnienia i zachęcała do pisania. Również nie bez znaczenia były wypowiedzi mojego koleżeństwa z czasów szkolnych: Joli Wachowskiej (liceum), Zygmunta Mietlewskiego (podstawówka), Lidki Apanowicz (studia), którzy zapoznali się z maszynopisem. Znajome polonistki: Lila Chorąży i Krystyna Wielewska po wnikliwym przeczytaniu udzieliły mi wielu dobrych rad. Szczególne podziękowanie kieruję do Michała Bandury, który zapoznał się z tekstem i wprowadził konieczną korektę.
Część pierwsza
Szczęście w ciszy
Dawne dzieje
Przeszłość – jest to dziś, tylko cokolwiek dalej:
Za kołami to wieś,
Nie jakieś tam coś, gdzieś,
Gdzie nigdy ludzie nie bywali!
Cyprian Kamil Norwid
Zgłębianie dalekich początków nie jest moim zamiarem, będę zaglądać do tego, co jest dostępne tuż za progiem: wspomnień moich najbliższych – czy spisanej niedalekiej przeszłości. W następnych rozdziałach wykorzystam to, co z barwnej mozaiki życia wybrałam, nie dlatego że najbardziej świeciło, ale dlatego że wpadło w moje dłonie. Ta mozaika nie przedstawia pełnego obrazu na ścianie, raczej są to luźne elementy umieszczone w skrzyni, z której tworzy się fragmenty przybliżające minione warunki życia.
1. Ostrów Brozie
Miejsce, w którym dorastałam, jest warte opisu. Dom usytuowano na górce. Z jednej strony znajdował się park ze starodrzewem kasztanów, akacji, dębów i świerka, zakończony aleją lipową biegnącą od drogi położonej w dole do zielonego kurnika stojącego na wyniesieniu. Od frontu rozpościerał się rozległy teren, na którym rosły okazałe lipy i anemiczna sosna. Rozłożysty ciemny buk zajmował dużą przestrzeń w znacznej odległości od ściany szczytowej domu w kierunku drogi prowadzącej do miasta. Obok niego umieszczono maszt do wciągania flagi. Do przeciwległego boku domu przylegało niewielkie podwórko, za nim stał kurnik z czerwonej cegły, do niego prostopadle przylegała stodoła i w niedalekiej odległości, jakby zamykając obszar, wybudowano oborę. W ten sposób dom i budynki gospodarcze okalały większe podwórko, tworząc literę C. Ściana otwarta graniczyła z drogą łączącą miasteczko Sztum ze wsią Benowo położoną za lasem. Teren siedliska ogrodzony był drewnianym płotem ze sztachet, w którym na ceglanych filarach posadowiono bramę wjazdową, a brama wyjazdowa w pole znajdowała się po przeciwnej stronie podwórka w sąsiedztwie ściany szczytowej stodoły. Przy płocie posadzono świerki, które wyrosły na okazały żywopłot, tam gdzie miały sprzyjające warunki, natomiast w miejscach cienistych albo bardzo piaszczystych ledwo tliło się w nich życie.
W niewielkiej odległości od centrum gospodarstwa przy drodze w stronę Benowa (po prawej stronie) stał domek robotniczy z czerwonej cegły z okalającym go ogrodem-sadem, którego obrzeże również stanowił płot ze sztachet i świerkowy żywopłot. Ozdobę tworzyły dwa srebrne świerki i biały bez. Za oborą, w największym obniżeniu terenu, usadowiło się oczko sadzawki, w tafli wody odbijały się graby rosnące na przeciwległym brzegu. Pola rozciągały się wokół, za stodołą podnosiły się łagodnie na wzgórze morenowe, aby potem równie łagodnie opaść w dolinę o osi NE na SW. Kolejne wzgórze miało większe nachylenia zboczy i tam – w następnej dolinie – kończył się obszar gospodarstwa. W tej dolinie brał swój początek Kanał Kaniewski (rów odwadniający), który szerokim łukiem płynął przez las, aby znowu pojawić się na naszych łąkach i znaleźć ujście w jeziorze Parleta, swoje wody unosił dalej aż do zasilenia Nogatu.
W dół od drogi (w lewo, jadąc do miasta) rozpościerały się pastwiska, opadały one łagodnie w dolinę rozciętą rowem, a gdy teren zaczynał ulegać wyniesieniu, przechodził w las. Na zboczu wzgórza rosły sadzonki sosnowo-brzozowe, a na wierzchołku starodrzew sosnowo-dębowy, gdzieniegdzie poprzetykany świerkami i bukami. Tam kończył się horyzont i zachodziło słońce. Z gospodarstwa położonego na górce w tę stronę był ładny widok, szczególnie wiosną: rozmaite barwy łąk, różne odcienie lasu w zależności od stanu zieleni i wzajemnej wędrówki słońca i chmur. Śpiew ptaków lub później latem snujące się mgły nad łąkami, rechot żab i cykady, to powodowało dodatkową lotność duszy. Jesień powlekała drzewa kolorem od złotego do czerwonego brązu. Zimą cisza ośnieżonego lasu oraz przysypane śniegiem łąki powiększały jakby przestrzeń włączoną w nieskończoność wszechświata, szczególnie przy pełni księżyca i rozgwieżdżonym niebie.
Właścicielami majątku była rodzina Donimirskich1. Gdzieś w pierwszej połowie XIX w. przed 1840 r. ród ten skupiał w swoich rękach kilka majątków w ziemi sztumskiej. Ten o nazwie Zajezierze znajdował się po drugiej stronie Jeziora Sztumskiego, nazywanego tak od miasteczka Sztum. Przynależało do niego Zajezierze (Hintersee) z ładnym dworkiem, jezioro Parleta z przyległym lasem, Ostrow-Brosze i Małe Zajezierze (Klein Hintersee). Ostrow-Brosze z racji swojego położenia pod lasem pełniło funkcję po części domku myśliwskiego, z czasem stało się osobnym gospodarstwem (majątkiem) z 95 ha ziemi, w tym poza ziemią orną (79 ha) trochę łąk (12 ha) i lasu (2 ha), siedlisko, bagna i drogi (2 ha). Jego właścicielem pod koniec XIX w. był Fryderyk Donimirski, którego brat Henryk posiadał główną część majątku. Henryk Donimirski (1844-1918) założył rodzinę, miał czwórkę dzieci – syna i trzy córki. Był dobrym gospodarzem, polskim patriotą (brał udział w powstaniu styczniowym), podobnie jego następca, syn August Donimirski (1873-1952), zasłynął jako działacz niepodległościowy, brał udział w plebiscycie na Powiślu 1920 r. i w wojnie z bolszewikami. Niemcy z Powiśla uznali zaangażowanie w plebiscycie za zdradę i grozili mu zemstą, jeżeli odważy się wrócić do majątku. August był kawalerem. W tej sytuacji po długich staraniach w 1938 r. zamienił Zajezierze na majątek Nowe, który należał do Niemca Hubschmanna i znajdował się po drugiej stronie Wisły. Jednak nim to się stało, Niemcy stosowanymi przez siebie sposobami (kredyty i banki) odebrali Augustowi Donimirskiemu wielohektarowy obszar ziemi znajdujący się między głównymi budynkami majątku a jeziorem Parleta, czyli cały obszar górki, na której w latach 1935-1936 wybudowano pokazową wieś niemiecką i sprowadzono kolonistów z Niemiec.
Inni krewni z tego rodu mają równie chlubną kartę zapisaną na ziemi sztumskiej. W Zajezierzu i Małym Zajezierzu dodatkowo byli znani z hodowli koni wierzchowych i bydła rasy holenderskiej. Niestety Fryderyk, właściciel Ostrow-Brosza, nie podtrzymał dobrych tradycji rodziny, pozostał kawalerem, był hulaką, lubił zaglądać do kieliszka. Majątek roztrwonił, a sam zamieszkał w skromnych warunkach w Sztumie, gdzie doczekał swojej śmierci. Ostrow-Brosze stało się własnością rodziny niemieckiej Berent (Behrent) – obaj właściciele mają swój wkład w powstanie budynków, które przetrwały II wojnę światową. Rodzina Berentów miała czwórkę dzieci: dwóch synów i dwie córki. Córki powychodziły za mąż i opuściły gospodarstwo. Jeden z synów, Horst, najprawdopodobniej został adwokatem w Kwidzynie (pracował w sądzie), Witold pozostał na gospodarstwie. W latach 20. XX wieku zmarł ich ojciec, więc Witold dalej gospodarzył z matką. Swojej rodziny nie założył, miał również skłonności alkoholowe, podobnie jak jego poprzednik nie po kądzieli (bliskie sąsiedztwo z karczmą „Pod Lipką” temu sprzyjało). Podupadł na zdrowiu i zmarł w 1940 r. Po jego śmierci Horst zamieszkał z matką i dalej wspólnie gospodarzyli. Był dobrym gospodarzem, przyjaznym dla pracowników i dwunastu jeńców angielskich, którzy pracowali aż do końca wojny. W rozmowie na pytania ludzi z sąsiedztwa: „Pracujecie w polu, nie jesteście pilnowani, dlaczego nie uciekacie?” jeńcy odpowiadali: „Nie mamy gdzie uciekać, doczekamy, aż wszystko się uspokoi, tu nie jest źle, jesteśmy bezpieczni”. Dobroć właściciela nie uchroniła go przed zdradą jednego z pracowników, który wydał swego gospodarza Rosjanom, a ci go zamordowali. Zdrajca miał potem wyrzuty sumienia do końca swego życia.
W styczniu 1945 r. Sztum został wyzwolony z okupacji niemieckiej, wkrótce potem zginął Berent. Jego matka wyjechała do Niemiec. Gospodarstwo objął Nalaskowski, który wiosną 1947 r. odstąpił je mojej rodzinie. Rodzina zrzekła się zajętych gospodarstw w lubelskim w ramach repatriacji i w ten sposób uzyskała prawo własności do nieruchomości ziemskiej wraz z zabudowaniami na Ziemiach Odzyskanych po Niemcu Horscie Berencie w Ostrów Broziu. Potem, zgodnie z uchwalonym dekretem, odebrano im większą część pól uprawnych, pozostawiając ustawowe małe trzy gospodarstwa: babci, stryjenki Meli i stryjka Józka. Mój ojciec kupił pole ok. 7 ha, które sukcesywnie spłacał przez 25 lat.
Z biegiem lat całość tego okrojonego majątku stała się własnością moich rodziców, którzy po osiągnięciu wieku emerytalnego przekazali je swoim następcom: mojemu bratu Jarosławowi i jego żonie Jadwidze – absolwentom Akademii Rolniczej w Szczecinie. Po wojnie dla tego miejsca przyjęła się nazwa Ostrów Brozie.
2. Rodzina
Moi rodzice pochodzili z Wołynia, po drugiej wojnie światowej znaleźli się na Powiślu. Tatuś zamieszkał ze swoją rodziną w Ostrów Broziu. Jego dzieciństwo i młodość związane są z wsią Radomle położoną na południe od Kowla, zamieszkałą przez rodziny polskie. Takie wsie powstawały w XIX w., kiedy właściciele dużych majątków, pozbawieni taniej siły roboczej, sprzedawali ziemię, często rozkładając spłatę na wieloletnie raty. W Królestwie Polskim działali agitatorzy, którzy informowali o miejscach korzystnego zakupu. Prapradziadek zmarł na skutek odniesionych ran w powstaniu styczniowym, a praprababcia wypłaciła swoim dzieciom przynależną im część majątku. Mój pradziadek Michał z żoną, dziećmi i rodzeństwem w ten sposób przeniósł się ze wsi Gliny (koło Konina) do Radomla. Przez wieś przebiegała główna droga, od niej odchodziły dróżki prowadzące do gospodarstw położonych w dali, każdy miał w całości swoją własność.
Zaczynali od początku tak jak osadnicy – karczowany las zamieniali na pola uprawne i budowali drewniane budynki. Pierwsza wojna światowa spowodowała duże straty w gospodarstwie, łącznie ze spaleniem domu. Linia frontu kilkakrotnie zmieniała się w tych okolicach, ale babcia Leokadia dzielnie przetrwała trudny okres, kiedy dziadek zasilał oddziały armii carskiej. Po wojnie odbudowali zniszczone budynki, dorastające dzieci uczyły się i pomagały w gospodarstwie, a z czasem odchodziły na swoje.
Kiedy mój Tatuś odbywał zasadniczą służbę wojskową w 50. Pułku Piechoty Strzelców Kresowych, wybuchła druga wojna światowa. W sierpniu, przed wybuchem wojny, długimi marszami do 80 km w ciągu dnia jego oddział przemieścił się na Pomorze Zachodnie. Marszruta wymęczała żołnierzy do tego stopnia, że nauczyli się na chwilę zasypiać, idąc w szeregu. Od 1 września walczył na pierwszej linii frontu w okolicach Laskowic Pomorskich w oddziałach armii generała Bortnowskiego, tam dostał się do niewoli niemieckiej. Z Niemiec wrócił 6 września 1946 r. do Szczecina i wkrótce odnalazł swoich najbliższych. Głową rodziny wówczas była babcia Leokadia, ponieważ dziadek Konstanty zginął 25 grudnia 1943 r. podczas napadu Ukraińców na Radomle. Tam utworzyli samoobronę, której dowódcą był stryjek Józek. W czasie tego napadu przy pomocy samoobrony z sąsiednich Zasmyk wieś się obroniła. Po repatriacji rodzina osiedliła się w okolicach Chełma Lubelskiego. Stryjek Antoni (mąż Meli) został zamordowany w grudniu 1946 r. (cel rabunkowy) we wsi Bekiesza (koło Cycowa). Stryjowie Czesław i Tadeusz, jako żołnierze Wojska Polskiego, po wojnie znaleźli się w Sztumie i po śmierci swojego brata Antoniego sprowadzili swoich bliskich na dwa duże gospodarstwa w Ostrów Broziu (Ostrow-Brosze) i we wsi Kaniewie (Koniecwałdzie) koło Sztumu.
Mój tata Stefan po osiedleniu się w Ostrów Broziu zaczął rozglądać się za towarzyszką życia. Sąsiad Kazimierz Kuriata polecił mu swoją krewną – kuzynkę żony. Późnym latem 1948 r. Stefan pojechał na rowerze do Rozpędzin koło Kwidzyna. Adres miał od sąsiada. Zastał Anielę przy dojeniu krowy. Po powitaniu zapytał: „Słyszałem, że sprzedajecie gospodarkę?”. Odpowiedź zdziwionej Anieli: „Nic o tym nie wiem, proszę iść na ganek, tam jest mój brat”. Antoni zaprosił gościa do domu, gospodarki oczywiście nie mieli zamiaru sprzedawać. Tak została zawarta znajomość. Stefan ocenił, że dziewczyna jest dość pracowita, zauważył gospodarność w obejściu. Aniela rozważyła, że lat przybywa, nie ma co zwlekać. W czasie wojny uciekli z Majdanu Mokwińskiego przed bandami ukraińskimi i zamieszkali w Kostopolu. Tam poznała kolegę brata, Janka Starożyńskiego, który często ich odwiedzał. Między młodymi zrodziło się uczucie miłości. Janek oświadczył się Anieli, ale ta mu odmówiła: „Janku, czas niepewny, nie wiadomo, co nas czeka i gdzie ciebie wyślą na tej wojnie, nie pora na małżeństwo”. On był pilotem. Zapewniał Anielę o swojej miłości oraz że po wojnie ją odnajdzie. Na wszelki wypadek dał adres swoich rodziców do Stanisławowa. Po latach zawieruchy i tułaczki wojennej, kiedy zamieszkała w Kwidzyniu, nawiązała z nimi kontakt listowny i okazało się, że Janek znalazł się w Argentynie, chciałby wrócić, ale nie może. Natomiast Stefan wywarł pozytywne wrażenie, pomyślała, że miłość rozwinie się z czasem. Po kilkukrotnych spotkaniach zdecydowali się na małżeństwo. Ślub odbył się w Kwidzynie w drugi dzień Bożego Narodzenia 1948 r.
Po ślubie mama opuściła swoją rodzinę i zamieszkała z mężem w Ostrów Broziu. Szybko zaprzyjaźniła się z bratowymi Stefana, w okolicy bliższej i dalszej mieszkały jej starsze kuzynki, też mężatki. Dzień był wypełniony pracą. Zaczęły przychodzić na świat dzieci: córka Bożena, dwa lata później syn Jarek i znowu po dwóch latach córka Ryszarda.
Pamiętam opowiadanie mamy: „Ciebie rodziłam na porodówce w Sztumie. Nie było żadnych komplikacji, urodziłaś się zdrowa, no może trochę owłosiona. Leżało nas kilka kobiet na sali, dzieci przynoszono na karmienie. Wszystkie byłyśmy już szczęśliwymi mamami. Rozmawiałyśmy wesoło, gdy nagle wpadła pielęgniarka i krzyknęła: «Kobiety, jak możecie się śmiać, takie wielkie nieszczęście nas spotkało, ojczulek Stalin umarł!». Ja się oburzyłam: «Jaki ojczulek, to kat i krwiopijca swojego narodu i naszego». Siostra się wystraszyła i uciekła. Chciałam mówić dalej, ale sąsiadki z pokoju zaczęły mnie uspokajać: «Niech pani tak nie mówi, bo wezmą panią do więzienia i rozdzielą z dzieckiem»”.
Na szczęście nic takiego się nie stało i miałam kochaną Mamusię zawsze koło siebie. Mogę się tylko domyślać, że pielęgniarka po tym incydencie sprawdziła zapis w dokumentach. Przeczytała miejsce urodzenia na terenie ZSRR: Majdan Mokwiński, powiat Kostopol; akcent mamy też zdradzał, że pochodzi ze wschodu. Pacjentki z sali były autochtonkami o twardej wymowie z niemiecką składnią. Rosjan „poznały” w czasie wyzwolenia i pamiętały, jak było strasznie, jak musiały się ukrywać, aby sołdaty nie zgwałcili ani nie zabili, przecież dla nich one były Niemkami, a i Polki też to spotykało.
Rodzina mojej mamy również pochodziła z Wołynia. Pradziadkowie Jan i Katarzyna wywodzili się z Podlasia ze wsi Wólka i po powstaniu styczniowym wyjechali na Wołyń. Ziemię 40 ha wzięli na spłatę od hrabiego Małyńskiego, sami karczowali lasy i stawiali budynki. Podobnie robili inni osadnicy, nie tylko Polacy, ale również Niemcy, Ukraińcy i tak z końcem XIX w. powstała wieś Majdan Mokwiński. Gospodarstwa były oddalone od siebie w stylu niemieckim, tzn. budynki i pola wokół, a najbliższy sąsiad za granicą tej własności. Przez wieś przebiegał trakt Ludwipol – Kostopol, ale gospodarstwa były rozrzucone nieregularnie, może ze względu na to, że znajdowały się tam tereny podmokłe i bagienne. Od zachodu płynęła rzeczka Białka, kończąca obszar wsi.
Po śmierci pradziadka gospodarstwo w całości przejął jego syn Stanisław, który ożenił się z Anną. Mieli pięciu synów oraz córkę Anielę. Tam w niedzielę wieczorem 17 września 1939 r. przeżyli napaść Związku Radzieckiego na Polskę. Czołgi posuwały się wolno traktem na zachód, żołnierze trzy dni okupowali ich lasek, ale większych strat nie było. Dziadek Stanisław dalej sprawował urząd sołtysa, ale w Wielkanoc 22 marca 1940 r. Rosjanie go aresztowali. Po długich przesłuchaniach (Berezno, Równo, Dubno) zesłano go na Syberię, kontakt z rodziną się urwał. Po wojnie dowiedzieli się, że zmarł na tyfus w drodze do Armii Andersa. Mamusia miała trzech starszych braci, nadal wspólnie gospodarzyli w tych trudnych warunkach okupacji, najpierw sowieckiej, potem niemieckiej. W grudniu 1942 r. obrabowali ich Ukraińcy. W następnym roku sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna, próby utworzenia samoobrony nie powiodły się. W maju sąsiad Ukrainiec ostrzegł ich przed mającą nastąpić w nocy napaścią. Babcia w pośpiechu załadowała na wóz najpotrzebniejsze rzeczy, tak jakby chodziło o zwyczajny wyjazd do miasta. Szczęśliwie dojechali do Kostopola. Tam starsi bracia znaleźli zajęcie, a mama pracowała w urzędzie zatrudnienia, ponieważ znała trochę język ukraiński i niemiecki (niemieckiego uczyła się sama w czasie wojny). Widzieli dookoła łuny palących się wsi. Ze względu na trudności z utrzymaniem rodziny na początku 1944 r. zgłosili się na roboty do Niemiec. Po długiej i uciążliwej podróży pociągiem znaleźli się w Działdowie: mam na myśli babcię z dwójką młodszych synów i córką Anielą. Starszych synów (każdego inaczej) wchłonęła zawierucha wojenna. Zamieszkali w baraku. Babcia dojeżdżała do pracy w dużym majątku, wujek – trzynastoletni chłopiec – pasł krowy u bauera, traktowali go dobrze. Mamusia trafiła do niemieckiej rodziny Baznerów, u których pracowała w ogrodzie i kuchni, też dobrze wspominała ten okres. Najmłodszy wujek zostawał sam w baraku. Przejście frontu i koniec wojny przeżyli w Działdowie. Po okresie biedy znaleźli gospodarstwo w Rozpędzinach koło Kwidzyna. Tutaj wrócili z tułaczki wojennej również starsi bracia mamy. Na tym gospodarstwie mój Tatuś poznał moją Mamusię.
W Ostrów Broziu mieszkała i gospodarzyła rodzina mojego ojca. W dużym, pomalowanym na kremowo domu byłego właściciela zamieszkała stryjenka Mela z dziećmi: Teresą, Heńkiem, Staszkiem (urodzeni w Radomlu), a w drugiej części babcia z córką Zosią i synem Stefanem. Tatuś po ożenku z Anielą nadal mieszkał w tej części domu, tam też minęło nasze wczesne dzieciństwo. Domek z czerwonej cegły zajął stryjek Józek z żoną Halinką, gdzie przyszły na świat ich dzieci: Haneczka, Wiesiek oraz Grażynka.
Budynki gospodarcze były obszerne, mieszkańcy również zgodnie i praktycznie dokonali ich podziału między siebie. Rodzina nawzajem się wspierała, szczególnie dbano o stryjenkę Melę, wdowę po stryjku Antonim. Zastali pola zarośnięte chwastami na wysokość konia, budynki w dobrym stanie, ale ograbione ze sprzętu rolniczego. Nastał czas pokoju, ale taki niepewny, tęsknili za Wołyniem, ale nie mieli złudzeń, pracowali na swoim dla siebie. Konie stepowe z UNRRA (United Nations Relief and Rehabilitation Administration) szalały zaprzęgane do maszyn rolniczych, ale byli młodzi i silni, stopniowo ujarzmili zwierzęta, zaś ziemia stawała się polem uprawnym.
Gospodarstwo było okazałe, z namalowaną datą na belce obory: 1937 r. W jednym z pomieszczeń, w świniarni, na murowanym słupie pozostały wyryte imiona i nazwiska angielskich jeńców pracujących u bauera w czasie wojny, metalowy konik (wskaźnik kierunku wiatru) na dachu stajni miał przestrzeloną nogę. Na łące zarastały trawą wyrwy po bombach. My urodziliśmy się po wojnie i mieliśmy szczęśliwe dzieciństwo, wojna była wspomnieniem dorosłych, tak jak i Wołyń. Naszym miejscem było Ostrów Brozie.
Beztroskie lata
Godzina się zniża, dotyka mi czoła
metalem swych czystych brzmień,
i drżą moje zmysły. I czuję: podołam –
i chwytam plastyczny dzień.
Rainer Maria Rilke
1. Łzy i błękit nieba
Jest ładny, pogodny październikowy dzień, błękitne niebo, dużo słońca i ciepło, jestem w krótkich spodenkach i pełnych sandałach. Idę za Tatusiem przez podwórko, w stronę kopca z wysłodkami2. Dół w kształcie prostopadłościanu został wykopany przy bramie wyjazdowej w pole. Lubię chodzić za ojcem, zawsze coś się dzieje i prawie nadążam, mimo że tata idzie sprężystym, równym krokiem, czasami się odwraca i coś do mnie mówi. Doszliśmy do kopca. Tatuś się zatrzymał i tłumaczy: „Wysłodki są ciepłe, musisz mieć czyste buty, bo to pasza dla zwierząt. Wytrzyj sandały tutaj w trawę, a potem możesz na nie wejść, aby je deptać”.
Szybko przecieram buty mimo chłodu rosy, ponieważ mój brat Jarek już tam jest i razem depczemy. Zapadamy się dosyć głęboko, jest to przyjemne, ciepło idzie od tych miękkich, zwiórkowanych buraków. Tatuś z wozu zrzuca widłami kolejne porcje, a Mamusia rozkłada je odpowiednio w kopcu. Z bratem przemieszczamy się tak, aby nie doszło do kolizji.
Naraz słyszę głos taty: „Przyjechał Józek, pójdę do niego, dowiem się, czy jeszcze raz jedziemy”. Idę za ojcem po bruku z kamieni polnych wzdłuż obory. Kopiec stryjka jest przy bramie wjazdowej. Dochodzimy, stryjek Józek siedzi na wozie, rozgląda się, po czym mówi: „Oj, cholipa! Źle podjechałem, muszę jeszcze kawałek pojechać”. Myślę: „Ale frajda, to się przejadę, tylko muszę prędko wdrapać się na wóz”. Chwytam za kłonicę i spiesznie wchodzę po prawym tylnym kole, stryjek rusza i… coś się stało. Nic nie pamiętam. Kiedy ponownie otwieram oczy, widzę błękitne niebo i łzy w oczach ojca. Tatuś niesie mnie na rękach przed sobą, leżę całkiem płasko, ale dlaczego on płacze?
Potem leżę w łóżku i już wiem, co się stało, brat mi to wytłumaczył: „Ppprzejechał po totobie wwóz, nna szszczęście wywysłodki ssą llekkie, wwóz ma kokoła gugumowe, a ppod sspodem bybyła zziemia wywykopana zz kokopca. Mmiałaś szszczęście”. Przychodzi Wiesiek, to nasz kuzyn, rówieśnik brata. Jeszcze raz analizujemy zdarzenie. Wiesio mówi z przejęciem: „Trochę wyżej od śladu tego koła, jeden duży krok – zmierzyłem, w stronę obory jest bruk, gdyby tam to się stało, byłoby po tobie”. Wie to od swojego taty. Cała nasza trójka jest pod wrażeniem mojego wypadku i szczęśliwa, że tak to się skończyło. Muszę tylko poleżeć na plecach w łóżku i nie ruszać się.
Wiesiek często mnie odwiedza, któregoś razu przyniósł mi liść w innym kolorze.
Mówię: „To nie liść, coś mnie oszukujesz, liście są zielone”.
Odpowiada: „To jest liść z drzewa”.
Oglądam uważnie, dziwię się i pytam: „Czym go posmarowałeś?”.
On tłumaczy: „To jest liść z tego buku, który rośnie w szczycie domu, one wszystkie teraz są w takich ładnych kolorach. Jak chcesz, mogę przynieść ci ich więcej”. Oczywiście, że chcę i potem liście leżą ułożone na krześle obok łóżka. Jak będę mogła wstać, to od razu pobiegnę zobaczyć to drzewo.
Wróciłam do zdrowia i znowu wszyscy razem się bawiliśmy. Czasami i ci, co chodzili do szkoły: siostra Bożena, kuzynostwo Staszek i Hanka. Minęło dużo czasu, gdy brat mi przypomniał: „Już mija rok, jak wpadłaś pod wóz”. Pomyślałam, że muszę zapamiętać: „Rok to taki ogrom czasu, jak to było dawno”. Jak zwykle Jarek mi pomógł, wyjaśnił: „Teraz jest jesień, z drzew spadają kolorowe liście, potem przyjdzie zima i spadnie śnieg, po niej wiosna, gdy zaczną śpiewać ptaki i zrobi się zielono, w końcu nastanie lato, będzie tak ciepło, że do ubrania wystarczą same szorty i możemy się kąpać”. Ma rację, faktycznie to wszystko już było, dlatego jest takie odległe od tamtych jesiennych liści ułożonych na krześle.
Od tego czasu Ziemia 60 razy obiegła wokół Słońca, a na tym miejscu tylko buk pozostał tam, gdzie rósł, dom, w którym mieszkał Wiesiek, i fragment ceglanego murku z bramy wjazdowej. Bruk z kamieni polnych pewnie zarósł trawą, ale trudno mi to sprawdzić, trzeba by tam pojechać. Mnie wystarczają obrazy, które zapisały się w pamięci, są przejrzyste, jakby zastygły w kropli żywicy i stały się bursztynem.
2. Plido
Jesteśmy po śniadaniu. Zastanawiamy się z bratem, co będziemy robić. Mamusia mówi: „Zapowiada się ładny dzień, możecie iść na podwórko”. Do kuchni wchodzi Tatuś i zwraca się do mamy: „Pójdę dzisiaj do Kuriatów po psa, proszę, przygotuj coś dla nich”. Następnie spogląda na nas: „Możecie iść ze mną, wybierzecie pieska, który wam się spodoba”. Szybko zakładam buty, ale Tatuś mówi: „To daleka droga, będą bolały cię nogi, lepiej zostań z Mamusią”. Oczywiście ja chcę iść. Tatuś się zgadza. Idziemy całą trójką: Bożena, Jarek i ja. Rozmawiamy na różne tematy, gdy mijamy położone z dala od drogi gospodarstwa, Tatuś informuje, kto tam mieszka. Pierwszy odcinek drogi znam, tędy chodzi się do miasta. Jednak nie idziemy wzdłuż jeziora Parleta, gdzie jest najładniej, przed jeziorem skręcamy pod górkę i idziemy przez wieś Zajezierze. Droga jest szeroka, kałuże wyschły, więc maszerujemy równym szpalerem, staramy się dorównać do wojskowego kroku Tatusia. Gospodarstwa są położone po obu stronach drogi w niedużej odległości, tak że widać je dokładnie. Dziwi mnie, że wszystkie są takie same, jakby ustawiono trzy klocki – dom, obora, stodoła – okalające nieduże podwórko. W stronę drogi są ogrody – sady.
Przechodzimy przez tory kolejowe i dochodzimy do wujostwa, tu również są duże budynki, olbrzymie drzewa – podobnie jak u nas. Wchodzimy do obszernego, mrocznego domu, bardzo serdecznie wita nas wysoka ciocia Zosia, ale ja nie lubię przytulania i całowania. Siadamy przy stole, chętnie wypijam kompot. Przychodzi wujek Kazimierz, nadal rozmawiają, zaczynam się niecierpliwić, kiwam nogami. W końcu idziemy do piesków. Jakie ładne, wszystkie mają długą, falowaną sierść. Wybieramy jednego, Tatuś bierze go na ręce i idziemy z powrotem do domu. Za torami kolejowymi stawia go na drodze i piesek biegnie z nami, możemy go głaskać. Zastanawiamy się, jak go nazwać. Bożena proponuje: „Gucio!”. Tatuś tłumaczy: „Zwierzęta nie mogą nazywać się tak jak ludzie, muszą mieć inne imiona”. Pies otrzymuje imię Plido. Teraz wołamy do niego: „Plido!, Plido!”. On merda ogonkiem i biegnie za nami. Już we wsi rozbolały mnie nogi, trochę ciągnę się za wszystkimi, Tatuś w końcu się odwraca i bierze mnie „na konia”. Świetnie wszystko widzę z góry, nie muszę patrzeć pod nogi. Za wsią tata zsadza mnie z ramion, zaraz jest górka, zbiegamy po niej z bratem, aby trochę popatrzeć na jezioro, tam rosną duże drzewa, ale w dali widać taflę wody i łabędzie. Dalej idziemy znaną już trasą, gdy mijamy ostatnie gospodarstwo z dużymi lipami, wiem, że już blisko do domu, trzeba przejść piaszczystą drogą przez ugór i zaczyna się nasze ogrodzenie z dużymi świerkami. Idziemy aleją lipową pod górkę. Mamusia jest w domu, Plido też jej się podoba, bierze go na ręce, aby popieścić. Piesek jest mały, nie tak jak Nero, który był równy ze mną wzrostem i musiałam podnosić ręce, aby go pogłaskać. Podobał mi się ze swoją falistą sierścią, brązową po bokach, na grzbiecie czarną, a podbrzusze miał białe. Bardzo go lubiliśmy, ale już go nie ma. Plida też polubiliśmy, nie wyrósł na dużego psa i gdy Jarek z Wieśkiem zaczęli uczęszczać do szkoły, to on został moim towarzyszem zabaw.
3. Zima
Zimą trzeba się ciepło ubierać, nie to co latem, kiedy wystarczą szorty lub krótkie spodenki, czyli wyskoczyć z łóżka, myk i już się jest ubranym. Przy ubieraniu pomagała mi mama: ciepły wełniany sweter, kurtka, wełniana czapka zapinana pod brodą, szalik zawiązany z tyłu, tak że z przodu osłaniał brodę, a gdy zimno, to zasłaniał nos i policzki. Rzeczy wełniane robiła Mamusia na drutach. Na Jarka swetrze były dwa jelenie, a na moim – choinki. Czapki dookoła zdobił wzorzysty szlaczek. Wkładaliśmy buty i rękawiczki, biegliśmy na podwórko lub do Wiesia, jeżeli on nie przyszedł wcześniej do nas. Od domu w stronę obory prowadziła udeptana ścieżka, lubiliśmy zjeżdżać po niej w dół na sankach. Pod górkę ciężko ciągnęło się sanki. Czasami szliśmy na łąkę stryjenki Meli, gdzie górka była bardziej stroma i musieliśmy wcześniej ją „ujeździć”, tzn. kilka razy przejechać, a pod górkę ciągnęło się sanki odwrócone szczebelkami do śniegu, a płozami do góry, aby trochę ubić puszysty śnieg. Gdy leżało mniej śniegu, należało umiejętnie kierować, aby nie wjechać w kretowinę, bo wtedy pewna wywrotka. Z tej górki rozciągał się ładny widok. Wszystko przybielone śniegiem, łąki porozcinane rowkami, czasami gdzieś wyższe trawy znaczyły swoje istnienie, oczka bagien i w dali las utulony zimową ciszą.
Dobry teren do zabawy stanowiła zamarznięta sadzawka, mogliśmy wchodzić na lód, gdy jego grubość osiągała więcej niż 5 cm – tak pouczyła nas mama. Kamieniem przy brzegu rozbijaliśmy taflę lodu i mierzyliśmy, nie mógł być cieńszy niż długość dłoni Jarka. Na środku sadzawki stryjek Tadek umieścił karuzelę, zaczepialiśmy sanki i jedno z nas musiało ją kręcić. Nigdy nie wypadało na mnie, bo byłam najmniejsza. Najlepiej robił to Staszek, on zakładał łyżwy i szybko obracał kołem. Czasami kazał mi sztywno siedzieć na sankach, dotykał moich ramion i lekko popychając, krążył ze mną po sadzawce, wykonując różne niebezpieczne skręty. Od czasu do czasu, aby trochę odsapnąć, polecał mi siadać z przodu sanek w tej dziurze, gdzie nie ma szczebelków, one unosiły się do góry, a on jednym ruchem wprawiał je w ruch obrotowy. Wszyscy mieliśmy skórzane buty, więc do woli mogliśmy się ślizgać. Gdy podrośliśmy, mama kupiła nam łyżwy, więc na zmianę uczyliśmy się jeździć. Wiesiek miał swoje łyżwy. Z czasem łyżwy brata przypadły mnie, a on dostał większe.
Przy sprzyjających warunkach śniegowych lubiliśmy lepić bałwany i różne fortece. Któregoś razu natoczyliśmy dużo kul śniegowych pod oborą i ulepiliśmy całą rodzinę bałwanów z jakimś murem. Napracowaliśmy się solidnie. Przyszedł Heniek (starszy brat Staszka) i powiedział: „Przyprowadźcie Grażynkę, to zrobię wam zdjęcie”. Wiesiek pobiegł po młodszą siostrę, Heniek poszedł po aparat fotograficzny. Oburzona powiedziałam do brata: „To my się tak napracowaliśmy, mamy mokre rękawiczki, a ona też będzie miała zdjęcie!”. Brat mnie uspokoił: „Ona jest jeszcze taka mała, nic by nam w tej budowie nie pomogła, zobacz, jakie to jest duże i okazałe”. Miał rację, najciężej umieszczało się kulę na górze, ona by nawet nie utoczyła takiej kuli.
Kiedy podrośliśmy, tzn. zaczęliśmy chodzić do szkoły, Jarek odkupił od Sfanka z Kwidzyna (daleki krewny) narty: to dopiero była frajda, można było szusować z różnych okolicznych pagórków.
Gdy stryjek Józek z rodziną przeprowadził się do wsi Zajezierze, ich dzieci: Haneczka, Wiesiek i Grażyna często bywali u nas, a my u nich. Pewnego razu poszliśmy na bagna na łąkach. Tam można było wchodzić na lód, jeśli przez kilka dni był mróz poniżej 15°C. Tafla lodu była całkiem gładka, a pod spodem czerń. Jarek nie wziął łyżew, ja z Wieśkiem na łyżwach zaczęliśmy się bawić w ganianego. Mój brat przyłączył się do zabawy, ale nie mógł gwałtownie skręcać, wywracał się. Wracanie do domu po łyżwy to za długa historia, zdjął więc buty, skarpety i na bosaka ganiał po lodzie.
Innym razem przy wiosennej aurze środek sadzawki pokrywał kruchy lód, od brzegu oddzielony wodą. Z Wiesiem wzięliśmy deskę i dostaliśmy się na tę wyspę, trochę się poślizgaliśmy, aż w pewnym momencie kuzyn wpadł na pomysł zawodów: kto podejdzie najbliżej brzegu. On pierwszy znalazł się w wodzie po pas. Śmiałam się z niego i wolniutko posuwałam w swoim miejscu, ale i ja za chwilę byłam w lodowatej wodzie. Oboje staraliśmy się wdrapać z powrotem na lód, mocząc ubranie wyżej. Nie wiem, dlaczego nie wyruszyliśmy w stronę brzegu, może baliśmy się mulistego dna? Po zejściu z sadzawki chciałam, żeby Wiesiek poszedł ze mną do domu. On bał się mojej mamy. Przekonywałam: „Wejdziemy cicho, od razu na strych, tam zwykle wiszą jakieś suche ubrania po praniu, więc się przebierzemy”. Nie dał się namówić, poszedł do obory, gdzie w parniku na węgiel gotowały się ziemniaki dla świń. Tam się rozebrał i wysuszył ciuchy oraz buty. Ja zrealizowałam niezauważona przez nikogo swój plan i przybiegłam do Wiesia z jakimiś spodniami Jarka. On wziął je na chwilę, potem, gdy stwierdził, że jego ubranie jest wystarczająco suche, nałożył je i poszedł do siebie do domu, ok. 2,5 km. Żadne z nas nie odchorowało tej przygody.
Przy wiosennych roztopach woda tworzyła rozlewiska na łąkach i pastwiskach. Czasami zdarzały się mrozy i wtedy powstawały duże przestrzenie do jazdy na łyżwach. Któregoś roku Jarek z trzech łyżew skonstruował bojer z żaglem: to dopiero była zabawa.
Gdy pomieszkiwałam u stryjków Józków, to czasami z Wieśkiem chodziliśmy pojeździć na Jezioro Sztumskie: jeździło się kilometrami aż do zmęczenia.
Przez kruchy lód na sadzawce o mało nie utopiła się Zorka, nasza ruda suczka. Były już wiosenne roztopy, wiedziałam, że na taki lód się nie wchodzi, łatwo rozbijało się go kijem. Rodzice ładowali obornik na wóz i Tatuś wywoził go na dużą gromadę w polu. Ja też się kręciłam z tej strony obory z Zorką, ona w pewnym momencie wbiegła na sadzawkę, nie słuchała mojego nawoływania. Na środku sadzawki lód się zarwał i pies znalazł się w wodzie! Zorka machała łapkami, ale nie umiała się wydostać z przerębli. Stałam przerażona na brzegu, nie miałam, jak jej pomóc. Pobiegłam do Tatusia i powiedziałam, co się stało, przybiegł nad sadzawkę, spojrzał na rozpaczliwą walkę Zorki. Powiedział: „Na taki lód nie ma co wchodzić”. Pobiegł do stodoły, przyniósł długą drabinę, z Mamusią ułożyli ją na lodzie i Tatuś, czołgając się, doszedł do pieska, wyciągnął go z wody i wrócił na brzeg. Cały czas się bałam, że drabina nie utrzyma się na lodzie i Tatuś zanurzy się w wodzie, która wypływała na lód. Obie z Mamusią stałyśmy na brzegu.
Drogę do miasta (ok. 3 km) rozsuwał drewnianym pługiem w kształcie trójkąta mój tata lub stryjek Józek. Po takim wyczynie konie wracały spocone. Dzieci do szkoły w Sztumie też przemiennie odwożono saniami. Ze szkoły wracały już same. Ponieważ jako jedyna w rodzinie miałam lekcje w klasach początkowych (poza drugą klasą) zaczynające się dopiero w południe, więc w obie strony chodziłam na piechotę. Wtedy już stryjkowie Józkowie (tzn. stryjek Józek ze stryjenką Halinką) mieszkali we wsi, skąd było blisko do miasta, więc często u nich pomieszkiwałam, zwykle po tygodniu, potem trochę w domu, i znowu wracałam. Zdarzyło się to, gdy byłam u stryjków. Tatuś wiózł saniami Bożenę i Jarka do szkoły, a stryjenkę Melę i moją mamę do miasta z jajkami i masłem. Te produkty wiejskie sprzedawały u znajomych rodzin po domach. Na drodze utworzyło się dużo zasp śnieżnych i przejeżdżając przez jedną z nich, sanie się wywróciły. Było dużo śmiechu. Nikomu nic się nie stało poza śniegiem za kołnierzami, nawet jajka się nie potłukły.
W pierwszych latach nauki w najkrótsze dni roku wracałam do domu, gdy zmrok zasnuwał ziemię lub było całkiem ciemno, księżyc zwykle wschodził później. Jesienią i wiosną zachwycały mnie zachody słońca, ponieważ droga polna prowadziła na południowy zachód. Słońce jak olbrzymia czerwona piłka zniżało się coraz bliżej do ziemi, tworząc wokół rozświetloną zorzę, zmieniając odcienie, chowało się za horyzontem, pozostawał tylko blask, który stopniowo zanikał. Przy drodze właściwie nie było zabudowań, pierwsze trzy domy znajdowały się zaraz za miastem, potem pola, jezioro Parleta, znowu pola, dwa gospodarstwa po lewej stronie z dala od drogi i ostatnie – trzecie po prawej tuż przy drodze. Tu był problem z małym pieskiem, który wybiegał z obejścia i głośno ujadał.
Jezioro Parleta było dzikim miejscem, w kierunku drogi rosły duże drzewa, a z drugiej strony zaczynał się las, który rozciągał się na wzgórzu morenowym dalej na zachód, przybliżając się coraz bardziej do drogi. Około 0,5 km za naszym zabudowaniami droga wchodziła w las. Za jeziorem prowadziła skrajem rozległej doliny (torfiaste łąki, pozostałość po jeziorze Parleta), a po lewej stronie teren wznosił się – tam znajdowały się pola uprawne. Zwierzęta leśne lubiły wieczorem wychodzić na obsianą oziminą ziemię w poszukiwaniu pożywienia. Stada jeleni z łaniami czy sarny nie były groźne, ale gdy widziałam watahę dzików, ustępowałam im z drogi, tzn. czekałam, aż przejdą, czułam wtedy lekki niepokój. One nie zwracały na mnie większej uwagi. Od Mamusi i Bożenki nauczyłam się wielu piosenek, także tych nadawanych przez radio, tak że na całą trasę wystarczało, abym je sobie nuciła pod nosem.
Gdy mieszkałam u stryjków Józków, miałam pięciu kolegów z sąsiedztwa z mojej klasy, z którymi chodziłam w obie strony. Po dużych mrozach mogliśmy iść na skróty przez jezioro, wtedy naprawdę było blisko, a jezioro ukazywało nieco swoich tajemnic. Wracając, jeżeli śnieg nie przyprószył lodu, pochylaliśmy się nisko nad przeźroczystą taflą, aby zobaczyć ten podwodny świat – wodorośla. Szczególną uwagę należało zachować przy przechodzeniu przez tory kolejowe, uważnie patrzyliśmy, czy nie jedzie pociąg i czy przypadkiem nie widać dróżnika. Jego dom oraz przejazd kolejowy znajdowały się w pobliżu miejsca naszej przeprawy przez nasyp i tory. Lubiliśmy te wspólne wędrówki i rozmowy na aktualne tematy.
W drugiej klasie szkoły podstawowej wracałam w południe do domu często ze starszymi ode mnie dziećmi od sąsiadów z Małego Zajezierza (ta nazwa nie była używana). Mój Tatuś określał to miejsce „Zaklęty Kąt”. Po drugiej stronie drogi wzdłuż jeziora Parleta znajdowała się stosunkowo stroma górka, latem będąca pastwiskiem, a zimą przysypana śniegiem. Przy sprzyjających warunkach szliśmy jej grzbietem, a potem na tornistrach zjeżdżaliśmy w dół, czasami podchodziliśmy z powrotem. Na takich zabawach trochę cierpiały zeszyty, zdarzały się rozmyte plamy z atramentu.
Jeszcze przed rozpoczęciem przeze mnie nauki w szkole Mamusia lubiła w wieczory zimowe siadać przy kaflowym piecu i czytać na głos książki. Nasza trójka obsiadała ją (ja na stołeczku) wokoło i słuchała. Pamiętam Chłopców z Placu Broni, nie wszystko dla mnie było zrozumiałe, więc pytałam i zawsze ktoś mi wyjaśnił. Przy lekturze Awantury o Basię już nie chciałam zawracać im głowy, tak byli zasłuchani, pomyślałam: „Zapamiętam tytuł książki i jak będę większa, to sama sobie przeczytam”. Znalazłam zniszczony, stary elementarz Bożenki, Mamusia zgodziła się, żebym z niego uczyła się czytać. Cierpliwie pokazywała mi literki, dawała ołówek między palce, brała moją rączkę w swoją rękę i pisałyśmy. Potem musiałam już sama, różnie to wychodziło. Po każdej takiej lekcji przemieszczałyśmy się o kilka kartek elementarza, następnie już sama ćwiczyłam. Kusiło mnie, aby się dalej posuwać, gdy dochodziła nowa literka, pytałam wtedy kogoś, kto był w domu. Któregoś wieczoru doszłam do obrazków z ładnie namalowanymi gąskami, brakowało mi literek, żeby przeczytać. Tatuś pierwszy wrócił do domu, pamiętam, jak cierpliwie mi tłumaczył, to jest literka „g”, a to „ę”. W ten sposób nauczyłam się czytać, mając pięć lat. Pisałam trochę koślawo.
Nadchodziła wiosna, zrobiło się ciepło, rodzeństwo było w szkole, a Mamusia jechała do miasta i spytała: „Co ci kupić?”. Odpowiedziałam: „Książkę”. Wróciła z książeczką Do biedronki przyszedł żuk. Ucieszyłam się i poszłam do naszego pokoiku na poddaszu, wygodnie się usadowiłam. Postanowiłam, że przeczytam ją kilka razy, nim siostra wróci ze szkoły. Chciałam się pochwalić przed Bożenką, jak ładnie czytam. Wierszyka nauczyłam się prawie na pamięć i mój popis dobrze wypadł. Odtąd czytanie książek stało się moim kolejnym ulubionym zajęciem.
Dzięki Staszkowi mieliśmy czasami „kino domowe”, to było jeszcze przed epoką telewizorów, których pojawienie zbiegło się z moim pójściem do szkoły. Kuzyn ustalał z moją Mamusią, że mamy do naszej dyspozycji pokój (mieliśmy jeden). Staszek ustawiał na podwyższeniu (taboret na krześle) projektor do wyświetlania, a Haneczka z Bożenką zawieszały biały obrus na bordowym kilimie, który zasłaniał drzwi do dalszej części domu, gdzie mieszkała stryjenka Mela. Jarek, Wiesiek i ja ustawialiśmy krzesła między projektorem a piecem. Na koniec Staszek otwierał szeroko okno i zsuwał drewniane okiennice, po czym zamykał okno i na nim dodatkowo zawieszał koc. W pokoju robiło się całkiem ciemno, narastała atmosfera oczekiwania, zajmowaliśmy miejsca na krzesłach, a operator uruchamiał sprzęt. Na ekranie pojawiały się obrazy, były to bajki dla dzieci, więc z dużym zainteresowaniem je oglądaliśmy, a ja nie miałam problemu ze zrozumieniem treści. Po seansie „ożywiona dyskusja” i wszystko wracało do ustalonego porządku, tzn. pokój do codziennego wyglądu, a my do naszych rozmaitych zajęć.
Opinie
There are no reviews yet