KarboLand

(7 opinii klienta)

37,00 61,00 


Opis

Promocja -20% do końca sierpnia na wszystkie książki i ebooki!

KarboLand to zbiór dziewięciu opowiadań, w których zawarte są losy mieszkańców związanych z Wałbrzychem – miastem, które po wyznaczeniu nowych granic stało się ziemią obiecaną dla kilkunastu narodowości ocalałych po drugiej wojnie światowej. Ich potomkowie szukają odpowiedzi na pytanie: kim są? Znajdują ją często w cudzych przedmiotach, pod ziemią, w bliższym i dalszym otoczeniu, także za granicą. W swojej codzienności mierzą się z piętnem braku przynależności do regionu, w który głęboko wrośli.  

Czy istnieją miejsca, w których Homo waldenbergensis odnajdą samych siebie?


Agnieszka Łącka – pochodząca z Wałbrzycha agronomka, obecnie mieszkanka Wrocławia, gdzie jest pracownikiem Katedry Genetyki, Hodowli Roślin i Nasiennictwa na Uniwersytecie Przyrodniczym. Zdobywczyni pierwszego miejsca w V Międzynarodowym Konkursie Literackim im. Siegfrieda Lenza. Ma dwóch synów.


SPIS TREŚCI

  1. Schadenfreude
  2. Raus!
  3. Ciężka woda
  4. Homo waldenbergensis
  5. Rajch
  6. Romanipen
  7. Imago
  8. W słońcu się kąpią bezwstydne dziewczęta…
  9. Górnik Pany
  10. Posłowie

Schadenfreude

Barwy dnia spowija ciemność, przysłania obraz jak żałobna woalka, przez którą kolory życia stają się szare jak kamienie. Martha nie boi się ciemności, czeka aż w niej zniknie.

Kiedy była mała, w tajemnicy wkładała kapelusik z woalką. Ostrożnie otwierała szafę, stawała na palcach, poklepywała dłońmi półkę. Był tam, jakby czekał na wspólną zabawę. Nakładała kapelusik, podchodziła do biblioteczki i w szkle przyglądała się swojemu odbiciu. Ależ to ładne, ładnie mi w tym – myślała. Przyjmowała pozę jak do tańca i płynnym ruchem pląsała po całym pokoju. Czuła się jak na balu, świat wirował jak w bajce. Mogłaby tak całymi dniami. Szkoda, że mama nie pozwala jej nosić kapelusika. „Pod żadnym pozorem go nie nakładaj – mówiła – to przynosi nieszczęście. To tak, jakbyś prosiła o żałobę”. Głos dzieci z oddali wybijał ją z tańca, szybko wrzucała kapelusik z woalką do szafy i wybiegała na dwór. „Martha, Martha!” – wołała za nią matka. „Włóż buty!”. Jednak w tej kakofonii pisków i śmiechów dziewczynka nie mogła tego usłyszeć. Biegała za dziećmi, dopóki nie zdarła skóry na stopach – dopiero wtedy wracała. Pochylała głowę, stojąc na progu mieszkania, a łzy moczyły sukienkę i kapały na zakrwawione stopy. Marta obiecywała, że już nigdy tego nie zrobi, że będzie już grzeczna i posłuszna. Patrzyła w oczy Papy, które momentalnie złagodniały, wiedział, że Martha to grzeczna dziewczynka. Przytulił swoją piękną córkę, pogładził jej jasne włosy.

* * *

Schowana w ciemności nocy naciągam koc na głowę, szczelniej okrywam całe ciało. Podkulam nogi, dotykam kolanami brody. Jestem jak embrion otoczony sakralną owodnią, której wnętrze stanowią kości zmarłych. Kształty krzyży na mogiłach rozpływają się w gęstym mroku i chociaż moje oczy nie potrafią ich dostrzec, wiem, że tam są i będą tam, kiedy nastanie jasność. To jedyna stałość, którą znam. Wszystko inne się zmienia, deformuje. Czuję się bezpiecznie wśród mogił. Wtulona w miękkie gałązki żywotnika spoglądam na czyste niebo, w migoczące gwiazdy. Gałązki bluszczu oplatają groby niczym litościwe ramiona. W oddali rozlega się gwizd pociągu, jego światła rozświetlają przez chwilę kształty liści, gałęzi, stukot kół kołysze mnie do snu. Gałęzie topoli i kasztanowców szumią kołysankę, zapach świeżej ziemi pachnie życiem i śmiercią. Nadchodzi noc i śpiewa swoją pieśń. Zasypiam.

* * *

Budzą mnie krzyki. Dochodzą z miejsca, które było kiedyś moim domem. Kilka dni temu uciekłam stamtąd i już nie wrócę. Przedmioty, tak mi kiedyś bliskie, nie należą już do mnie. Dawnej mnie już nie ma. Kiedy wzejdzie słońce, krzyki ustąpią śpiewom ptactwa, a płacz zagłuszą świerszcze cykające wśród zielonych źdźbeł soczystej trawy. Kwiaty będą otwierać swoje pąki, zapach nektaru zwabi pszczoły, których skrzydła będą mienić się w słońcu. Niosę w sobie opowieść. Może powinnam zapomnieć. Może mnie już nie ma? Jestem echem?

Ósmego maja czterdziestego piątego roku doktor, pan Johann, przybiegł do naszego mieszkania, krzycząc, że Iwany jadą Breslauerstraße. Biegał po mieszkaniu purpurowy na twarzy i wrzeszczał do Papy:

– Albo ty to zrobisz, albo oni!

Nasz Papa nie patrzył na pana doktora, patrzył w moje niebieskie oczy. Uśmiechał się, tak jak zawsze to czynił, kiedy byłam zmartwiona.

Wracam myślami do tamtego dnia. Pamiętam, że spoglądałam na wzniesienia porośnięte drzewami, spomiędzy których można było zobaczyć szczyt Hainberg. U nas, na Hindenburgstraße, było bardzo zielono. Kiedy nadchodziło lato, ciężki i słodki zapach kwitnących krzewów i drzew schodził w głąb naszej ulicy, aż czasami kręciło się od niego w głowie. Z dachu naszego budynku można było dostrzec schronisko Kolbebaude, w którym mieściła się również restauracja. Chodziliśmy tam w niedziele po obiedzie na Schwarzwälder Kirschtorte, a Papa zamawiał dla siebie piwo. Kiedy wchodziło się na wieżę widokową, nasze domy wraz z drzewami i koleją wyglądały z góry jak makieta – było ślicznie jak w bajce! Tamtej wiosny po skończonych lekcjach biegałyśmy z Dorothe i innymi dziewczętami nad staw. Grzały nas promienie słońca, pachniały łąki, brzęczały trzmiele i wiatr muskał nasze twarze.

Ale ósmego maja nie mogliśmy wychodzić z domu. Patrzyłam w piękne oczy mojej kochanej Mutti, które – w przeciwieństwie do spojrzenia Papy – nie potrafiły ukryć przerażenia. Pan Johann, nasz doktor, trzymał w ręce naboje, a Papa patrzył przez okno, z którego rozciągał się widok na ukwiecone drzewa kasztanowców i wiśni. Doktor położył naboje na kredensie i patrzył chwilę w stronę Papy, czekając aż ten odwróci się w jego stronę. Nie odwrócił się.

Tamtego wieczoru nasza kochana Mutti pakowała chleb i kiełbasę dla mnie i mojej siostry Dorothe. Papa wyłożył kocami ziemiankę, którą wykopał dawno temu, a która – nieużywana – obrosła pleśnią. Czekała na nas. Kiedy siedziałam tam z Dorothe w tej zatęchłej norze, przypomniałam sobie kłótnie z Kaśką z pierwszego piętra. Pamiętam, jak powiedziała mi, że jej rodzice i inni sąsiedzi tylko czekają, aż wkroczy wojsko i wszystkich nas powybijają. „Będziecie skomleć jak te wasze owczarki niemieckie, co je szalony Leszek głodził na strychu. Wyły jak głupie. Jak je nakarmiliśmy, to wszystkim popękały żołądki! – krzyczała. – Wiesz, komu tak żołądki pękają? Żydom i Cyganom! A wiesz, gdzie tak te żołądki im pękają? W waszych obozach śmierci. Wszyscy macie krew na rękach! Gdy wojsko tu wkroczy, to będziecie jak Żydzi i Cyganie, a my będziemy patrzeć i wiwatować!” – mówiła zaciekle, z nienawiścią.

Kiedy siedziałam schowana w zatęchłej dziurze, myślałam o dziewczętach uciekających przed niemieckimi żołnierzami, widziałam ich oczy takie same jak moje, duże z przerażenia – moje niebieskie, ich brązowe – rozszerzone strachem. Myślałam o tym, co mówił nasz doktor Johann, że mam urodę typowej Niemki i że wyrośnie ze mnie piękna, zdrowa Niemka. Tak mówił: Niemka. Nie kobieta, a Niemka. Uświadomiłam sobie w ciemności nocy, ukryta jak przerażone zwierzę, że jeżeli wyrosłam na prawdziwą Niemkę, a Niemiec już nie ma, to i mnie też już nie powinno być. Kaśka z pierwszego piętra miała rację – wszyscy mamy krew na rękach, nawet mój mały braciszek, Thomas, który, kiedy dorośnie, będzie Niemcem o niebieskich oczach.

Siedząc w ciemności, nasłuchiwałam strzałów z daleka i z bliska, słyszałam krzyki dziewcząt o niebieskich oczach, o oczach takich jak moje, mojej siostry Dorothe i naszego braciszka Thomasa, który tamtej wiosny wyjechał do Tante Else do Kynau. Tak bardzo lubił tamtejszą zaporę! Czy ciocia schowała naszego Thomasa i teraz tak, jak my, też patrzy swoimi niebieskimi oczami w ciemną pustkę? Czy nasz Thomas trzęsie się ze strachu tak, jak Żydzi i Cyganie, gdy chowali się w ścianach, łóżkach i latrynach? Czy boi się tak, jak bały się dzieci o ciemnych włosach, kiedy niemieccy żołnierze dokładnie przeszukiwali każde pomieszczenie, osłuchiwali ściany stetoskopem, takim samym, jaki ma pan Johann? Czy nasz mały Thomas zdążył uciec? Może skrył się w leśnym zagajniku i czeka, kiedy ta noc się skończy i będzie mógł odnaleźć drogę do domu? Może znajdzie się dobry człowiek, który nie będzie zważał na niebieskie, jak u prawdziwego Niemca, oczy i pomoże małemu chłopcu, który – jak każdy chłopiec – bez względu na kolor swoich oczu i kolor skóry, po prostu się boi.

A może nasz Thomas jest bezpieczny i spokojny? Śpi, przykryty krochmaloną pościelą, pachnącą łąką i śni o jutrzejszych przygodach, o spiętrzonej wodzie, w którą będzie patrzeć jak zaczarowany. Nazajutrz nasza kochana ciocia Else obudzi go zapachami z kuchni, ale pozwoli małemu Thomasowi pospać dłużej, jeszcze mnóstwo razy będzie musiał wstawać o świcie. Na śniadanie nasz Thomas będzie pił Getreidekaffee, pogryzając Früchtebrot, a ciocia Else będzie gładziła jego jasne włosy i opowiadała ciekawe historie o chłopcach, takich jak on: najpiękniejszych na świecie, nieustraszonych. W oddali nie będzie słychać strzałów i zapanuje spokój – tak, jak obiecywał nasz Papa.

Tamtej nocy, schowana z moją drogą Dorothe w zimnym dole, przytulałam się do niej i zastanawiałam się, czy pan Johann strzelił już w tył głowy swoim córkom o niebieskich oczach i jasnej skórze. Czy nadal się waha i rodzicielski instynkt nie pozwala mu pozbawić życia własne dzieci? Kiedy pan Johann wychodził od nas, a Papa spoglądał przez okno na kwitnące kasztanowce i wiśnie, doktor podszedł bliżej naszej Mutti i szepnął jej do ucha:

– Będą was gwałcić i zapładniać.

Nasza kochana Mutti spojrzała na mnie swoimi pięknymi niebieskimi oczami i wtedy jej strach udzielił się mnie.

A teraz dotykałam zimnych dłoni Dorothe i wiedziałam, że w jej oczach tli się to samo przerażenie. W myślach widziałam naszego małego pięknego Thomasa wpatrującego się w wody rzeki Weistritz. Ciocia Else gładzi jego włosy, a potem… przykłada lufę pistoletu do małej dziecięcej główki, ostrożnie, by nic nie poczuł. Widziałam, jak spokojnym głosem prosi Thomasa, żeby na chwileczkę nie odwracał głowy. On w swojej dziecięcej ufności wpatruje się w biały kożuch spiętrzonej rzeki Weistritz. Widziałam oczyma wyobraźni, jak nasza kochana ciocia Else patrzy przez szczerbinkę, skupiając wzrok na muszce pistoletu. Pewnie obejmuje rękojeść pistoletu, wstrzymuje oddech i naciska spust. Strzela w głowę naszego małego Thomasa – tak bardzo go kocha. Ciało spada jak marzanna, którą nasz braciszek zobaczył pewnego razu w czasie wiosennego topnienia, a później wypytywał nas, dlaczego polskie dzieci wrzucają lalkę do wody. Ciało pochłania głęboka woda, na którą tak lubił patrzeć; spływa rzeką Weistritz, rozkłada się, jego cząsteczki dotrą pewnego dnia aż do Schweidnitz, do miasta, w którym podczas naszej pierwszej wspólnej wycieczki tak mocno zdarł sobie kolano, że Papa cały dzień nosił go na ramionach.

Gdybym tamtej nocy skoczyła do rzeki, moje martwe ciało, spływając rzeką Polsnitz, spotkałoby się z ciałem martwego braciszka w nurtach rzeki Oder, a potem w zimnym Ostsee. Nasze rozłożone ciała żywiłyby widłonogi, osłonice i pierwotniaki błąkające się w morskiej toni. Pozbawione tożsamości i pamięci o kolorze naszych oczu i skóry dryfowałyby ze słonymi wodami, odradzając się w każdej kolejnej żywej istocie łańcucha pokarmowego.

Tamtej nocy, wśród płaczu i krzyków, pojedynczych strzałów dobiegających z naszej kamienicy, przestały obowiązywać jakiekolwiek prawa, a tego nawet pan Johann nie mógł przewidzieć w swoich fatalistycznych wizjach. Tamtej nocy można było z nami, kobietami o niebieskich oczach, zrobić wszystko. „Kobiety o blond włosach są nasze!” – krzyczeli czerwonoarmiści, pijani wódką i władzą.

Tamtej nocy, kiedy strzały ustały, moja piękna siostra, Dorothe o niebieskich oczach, opuściła, najciszej jak potrafiła, zasypaną zielskiem ziemiankę. Błagałam, żeby nie zostawiała mnie samej w zatęchłej norze, ale jej nieustraszoność nie pozwalała na czekanie na wieści od Mutti i Vati. Kiedy maskowała wejście do ziemianki gałęziami i spróchniałymi deskami, spojrzała na mnie ze strachem – taki sam widziałam w źrenicach Mutti, kiedy pan Johann zostawił naboje na kredensie. Myśl, że więcej siostry nie zobaczę, rozrastała się w mojej głowie jak glejak.

W ciemności Dorothe skradała się bezszelestnie jak kuna, zastygała w bezruchu przy najmniejszym odgłosie, ale kiedy była już przy bramie, pierwszy promień słońca obnażył jej ciało. Dorothe nie była przebiegła i szybka jak nocne zwierzę. Tamtej nocy moja piękna siostra stała się zwierzyną łowną. Dostrzegł ją żołnierz o młodzieńczej twarzy. Kiedy prowadził ją do zalanej śpiewem i światłem kuchni, pełnej śmiejących się młodych mężczyzn, jego lekko skośne oczy cieszyły się ze zdobyczy upolowanej o świcie. Żołnierze o ciemnych włosach, innych niż miał Papa czy doktor Johann, o skórze ciemniejszej niż moja czy Dorothe, śpiewali piosenki i śmiali się głośno, a na ich twarzach malował się uśmiech – taki sam, jaki widziałam u naszego małego Thomasa, gdy się bawił.

Dorothe spoglądała na swoje koleżanki, które nie zdążyły się ukryć, i na te, których nie zabiły strzały z broni ich ojców. Tamtej nocy żołnierz o lekko skośnych oczach posadził moją piękną Dorothe na swoich kolanach i gładził ją po włosach. Pokazywał innym chłopcom w mundurach moją Dorothe jak zabaweczkę i pił wódkę z butelki, którą żołnierze zabrali z piwnicy doktora Johanna. Dorothe, sztywna ze strachu, wpatrywała się w nogi pana Johanna, które wystawały z pokoju jego pięknych córek, a w wypastowanych butach odbijało się światło kuchennej lampy. Na podłodze leżały w kałużach krwi niebieskookie córki pana doktora. Dorothe wpatrywała się w białe warkocze swojej koleżanki Gerdy, których zawsze jej zazdrościła. Kuchnia pachniała kiełbasą z dzika i posoką niebieskookich córek pana Johanna, które doktor zabił, strzelając w tył głowy strzelbą, którą zabierał na polowania. Żołnierze o młodzieńczych twarzach podnosili z podłogi dziewczyny o oczach, takich jak moje i Dorothe, po czym kazali im tańczyć w takt przyśpiewek. Poszarpane koronkowe sukienki zwisały na nich smutno. Skóra dziewcząt była jasna, taka jak skóra Dorothe, z widocznymi pieprzykami i delikatnymi białymi włoskami na łonowym wzgórku. Kiedy dziewczęta nie chciały tańczyć, chłopcy w mundurach o młodzieńczych twarzach bili je, a one osuwały się na podłogę mokrą od krwi i łez. Kiedy dziewczęta zbyt głośno płakały, żołnierze uciszali je karabinami. Dorothe patrzyła na to wszystko swoimi niebieskimi oczami, a jej serce biło tak mocno, jak serca mięciutkich królików, które Papa dawał nam do pogłaskania. Tamtego wieczoru chłopcy o uśmiechach naszego Thomasa pili wódkę, którą zabrali z piwnicy doktora i zagryzali z apetytem kiełbasą, którą przyrządziła doktorowa. Weseli chłopcy w radzieckich mundurach oglądali fotografie swoich dzieci, żon i matek, opowiadali o szerokich stepach, szumiących rzekach i pszenicach rosnących na ich czarnoziemach. Tamtego wieczoru pili wódkę przy wtórze wesołych melodii i śpiewów, z każdym łykiem coraz bardziej przestając być ludźmi. Zasnęli wraz z porannym śpiewem ptaków.

Dorothe, skulona w kącie, wpatrywała się w ich śpiące twarze. W żyłach młodych żołnierzy o lekko skośnych oczach krążył metanol, który doktor – dla zmylenia – umieścił w butelkach po wódce i zostawił w akcie pośmiertnej zemsty w swojej piwnicy. Dorothe wolno stawiała kroki, gdy, zaszczuta strachem, opuszczała kuchnię naszego doktora. Dorothe szła do mnie, wciąż schowanej w ciemnej dziurze pachnącej butwiejącą ziemią i korzeniami. Usłyszała kroki, a kiedy odwróciła głowę, szalony Leszek patrzył oczami jeszcze bardziej pustymi niż wtedy, kiedy głodził owczarki doktora Johanna.

Tamtej nocy do szalonego Leszka przybiegła nasza fryzjerka Elfriede. Miała na sobie tylko halkę, zsunięte ramiączko odkrywało dużą pierś z nabrzmiałym sutkiem. Elfriede uklęknęła przed Leszkiem, szybkim ruchem rozpięła jego spodnie, po czym usiadła na jego drżących kolanach. Szalony Leszek patrzył dużymi oczami, osłupiały, trochę się bał, ale nie chciał, by Elfriede schodziła z jego kolan. W jednej chwili jego ciałem szarpnął spazm rozkoszy, po którym znikł wcześniejszy lęk. Poczuł niewysłowioną błogość. Wszystkie głosy, które siedziały w Leszkowej głowie, ucichły – wsłuchiwał się tylko w pojękiwania Elfriede. Podobały mu się. Wbijał paznokcie w dorodne białe uda naszej fryzjerki Elfriede, która w szale krzyczała: „Fester, fester!”. Krzyk zwabił radzieckich żołnierzy. Kiedy weszli do kuchni, szalony Leszek i Elfriede wyginali swoje ciała jak psy, które czasami obserwowaliśmy na podwórku. Tamtej nocy żołnierze śmiali się i gwizdali, nie odganiali szalonego Leszka od Elfriede. W końcu, znudzeni widokiem, podeszli do szalonego Leszka, wlali mu do ust wódkę, a jeden z nich przystawił fryzjerce Elfriede lufę tetetki do skroni, po czym strzelił. Fragmenty ciała ochlapały twarz szalonego Leszka, który wciąż trzymał dłonie na jasnych pośladkach fryzjerki. Martwe oczy Elfriede wpatrywały się w stronę gwiaździstego nieba, zdziwione i jakby zachwycone widokiem.

Tamtego dnia nasza fryzjerka rozpaczliwie poszukiwała u znajomych sklepikarzy cyjanku. Tak dużo nasłuchała się historii o Iwanach, że postanowiła się przygotować. Biegała wzdłuż naszej ulicy, pytała w aptece Dr. Th. Kliche przy Hindenburgstraße sto czterdzieści jeden, pytała swojej klientki pracującej w restauracji Gasthof zum Zepter pod numerem dwadzieścia jeden. Kiedy siedziała zrezygnowana przy barze, a barmanka, która raz w tygodniu przychodziła do Elfriede na rozjaśnianie włosów, nalewała jej ciemne piwo, podszedł do Elfriede miejscowy hochsztapler, cichy Edek. Sprzedał Elfriede to, czego poszukiwała, tak jej się przynajmniej wydawało. Z pierwszym dźwiękiem strzałów Elfriede wsypała biały proszek do zimnej herbaty i szaleńczo mieszała, czekając, kiedy się rozpuści. Piła szybko, żeby zdążyć. Po chwili jej ciało ogarnęło gorąco i ściągnęła podomkę. Zamiast spodziewanego bólu poczuła niespotykaną wcześniej ulgę – nigdy nie czuła się tak dobrze. W jej mózgu rozlała się euforia, która przerodziła się w niepohamowany popęd. W żyłach, zamiast cyjanku, krążył pervitin, wprawiając ciało w szał. Elfriede wybiegła na korytarz, szukając pomocy, a mieszkanie Leszka było najbliżej. Kiedy ucichły strzały, a pierwsze promienie słońca oświetliły wzgórza, Leszek siedział przy stole, na którym leżało martwe ciało fryzjerki. Nie dotykał wcześniej żadnej kobiety, pomimo że był w wieku, w którym inni chłopcy mieli za sobą pierwsze czułości. Szalony Leszek podobno nie zawsze był szalony, ale nie pamiętał, kiedy w jego głowie zaczęły krążyć dziwne myśli. Za to doskonale w jego głowie utkwiło zdarzenie, gdy mamusia biła go do krwi skórzanym pasem, bo zapytany o siniaki na udach odpowiedział, że to tatuś tak mocno go tam dotykał. Mamusia biła tak długo i mocno, aż stracił przytomność. Szalonego Leszka zabrała do siebie babcia i robiła wszystko, by wnuk chował się jak inni chłopcy, ale on nie był już taki, jak inni. Nocami podchodził do okna i nasłuchiwał pociągu przejeżdżającego niedaleko, wpatrywał się w światła rozświetlające wzgórza. Czasami pociąg zwalniał i szalony Leszek marzył o tym, by którejś nocy wskoczyć do wagonu i pojechać gdzieś daleko, znaleźć świat, w którym nie będzie szalonym Leszkiem, tylko po prostu Leszkiem; świat, w którym mama nie będzie się gniewać, będzie radosna i miła. Myśli wracały do widoku matki, najczęściej złej, krzyczącej i bijącej, ale zawsze do niej – jedynej i na pewno kochającej najmocniej, jak tylko można. Tak naprawdę nie mógłby nigdzie wyjechać, nie mógłby być z dala od niej, bo gdyby któregoś dnia mama przyszła do domu babci Halinki po Leszka, a Leszka by nie było, znowu sprawiłby jej zawód. Mama jednak nie przychodziła, choć on wciąż czekał, układając w głowie całe zdania na powitanie, a nawet wierszyk. Coraz częściej czuł się samotny, niezrozumiany i odtrącony. Lubił samotnie siedzieć w szuwarach, skąd oglądał kąpiące się dziewczęta i ściskał delikatne ciała traszek. Tak, szalony Leszek trzymał szczeniaki na strychu, lecz z początku chciał je tylko głaskać, otaczać się ich ciepłem i przytulać do ich miękkiej sierści, nie chciał ich krzywdzić. Z czasem szczenięta coraz bardziej i głośniej cieszyły się na widok chłopaka, merdały ogonami, lizały mu dłonie i twarz, a kiedy odchodził, skomlały z tęsknoty tak bardzo, że szalony Leszek pierwszy raz w życiu poczuł się potrzebny i kochany. Widok tęskniących istot napełniał go radością, odsuwał nieco ból wywołany nieobecnością matki, brakiem jej dotyku, miłości i czułości.

Tamtej nocy, po miłosnych zapasach i zastrzeleniu Elfriede przez żołdaków, szalony Leszek poczuł niepohamowaną wściekłość, której nie mógł zrozumieć. Nieprzerwanie czuł ból w pachwinach, a przed oczyma wciąż falowały mu nagie piersi fryzjerki. Wraz z nastaniem świtu postanowił zagłuszyć głosy w swojej głowie. Ruszył przed siebie i wtedy, w ciszy poranka, ukazała mu się nasza Dorothe.

Szalony Leszek chwycił mocno Dorothe za ramiona, aż upadła ciężko na zimną posadzkę korytarza. Leżąc, próbowała złapać oddech. Ból głowy rozchodził się silnymi falami i odbierał jej ostrość widzenia. Moja siostra dotknęła tyłu swojej czaszki i poczuła lepkość pod palcami. Po omacku próbowała chwycić się czegokolwiek, podnieść bezwładne ciało. Powoli zniekształcone obrazy nabierały ostrości, a szalony Leszek patrzył obłąkanym wzrokiem. Jego obłe ciężkie ciało wgniatało Dorothe coraz mocniej w posadzkę. Jedną ręką zerwał ramiączka sukienki. Dotykał piersi Dorothe, ugniatał je boleśnie, wgryzał się w jej ciało jak dzikie zwierzę. Kiedy nasycił się piersiami, przesunął zachłanne ręce na delikatną skórę brzucha, na pępek i jeszcze niżej, kreśląc czerwone linie szorstkimi opuszkami. Moja Dorothe spoglądała w sufit, liczyła dziury po strzałach, które zostawiły Iwany, i czuła, jak ostry tynk wrzyna jej się w plecy. Gdy szalony Leszek posiadł ją brutalnie, z każdym jego bolesnym pchnięciem zapadała się w przepaść, umierając po trochu. Gardłowe charczenie rezonowało w kościach czaszki, nawarstwiało się i kumulowało, odbijało się echem po całym ciele Dorothe. Gdyby znała ojca szalonego Leszka, zobaczyłaby go teraz w oczach gwałcącego ją syna. Leszek wbijał paznokcie w jej ciało, ściskał delikatne ramiona Dorothe tak mocno, jak mocno biła go kiedyś mama. Ból rozlewał się w ciele mojej siostry, lecz ona nie wydała żadnego dźwięku, by nie zwabić śpiących żołnierzy. W jednej chwili silny skurcz wstrząsnął ciałem Leszka, które ciężko opadło na podłogę. Dorothe patrzyła na śpiącego Leszka, zwiniętego w kłębek niczym przedwcześnie wyrośnięty embrion. Na jego twarzy malował się delikatny uśmiech – taki, jaki spotyka się u śpiących dzieci. Leszek spał niespokojnie i łapczywie ssał kciuk.

Dorothe przyszła po mnie, a w jej oczach nie było już tego strachu, który miała wcześniej, takiego jaki widziałam w oczach naszej Mutti. Była w nich tylko pustka. Widziałam ślady krwi na sukience, na ramionach, ale o nic nie pytałam. W ciszy poranka wzięła mnie za rękę i zaprowadziła na pobliski cmentarz, jak najdalej od budzącego się miasta. Moja kochana Dorothe przykryła mnie kocem, ułożyła bezpiecznie wśród nagrobków i kazała czekać. Powiedziała, że gdy jej nie będzie, mam się nie martwić. Wszystko się ułoży, muszę tylko przeczekać. Są jeszcze dobrzy ludzie na świecie. Zastanawiałam się, co znaczy „dobry”.

Kiedy czekałam na moją siostrę, myślałam o przystojnym Wilhelmie, o chłopcu, który obiecał naszej Dorothe zaręczyny, gdy tylko wróci z wojny. Przekazała mi później jego żartobliwe słowa: „Wszystkie wojny są przez kobiety, to dla was, moja droga, podbijamy kraje”. Zasypiałam, czując bezradność – bo nawet jeśli nigdy nie chciałam, aby wojny toczyły się przeze mnie i dla mnie, to i tak ja, my, kobiety – nie tylko z Hindenburgstraße, nie tylko z Waldenburg – my, kobiety, będziemy płacić za wojny. Zawsze to będzie nasza wina, a mężczyźni, tacy jak przystojny Wilhelm, będą zarzucać nam manipulację i wyrachowanie. Przecież wszyscy wiedzą, że wojny wybuchają przez kobiety.

Kiedy się obudziłam, mojej siostry nie było. Dołączyła do koleżanek, których ciała zostały na zawsze w naszym ulubionym stawie. Może któregoś dnia ujrzę w odbiciu wody twarz mojej pięknej siostry.

Moja siostra, Dorothe, przychodzi do mnie we śnie, żeby wciąż opowiadać mi historię swoją i innych dziewcząt, które również nie umiały żyć, będąc martwe w środku. Przychodzi do mnie we śnie, a ja unoszę się ponad śpiące ciało, ponad przestrzeń, której wcześniej nie mogłam ani zobaczyć, ani być w niej. Ciała niebieskookich dziewcząt wplątane w sitowia i rogoże są jak nimfy wabiące po zmroku zbłąkanych laufrów.

Moja Dorothe przychodzi co noc, widzę wyraźnie jej piękne oczy. Sny wracają, ewoluują – czasem są bardzo wyraźne, czasami się zniekształcają. Gdy się budzę i powoli otwieram oczy, przez chwilę jestem pomiędzy jawą a snem. Słońce wędruje coraz wyżej, gdzieś w oddali trzmiele zapylają piwonie, koty leniwie wygrzewają się na słońcu, dzieci biegają po zielonej trawie, matki czeszą włosy swoich córek.

Słońce góruje na firmamencie, a sołdat w zielonym mundurze śni. We śnie spogląda na stepy porośnięte falującymi ostnicami i innymi trawami, piołunami, krwawnikami czy makami. Nasłuchuje tętentu kopyt galopujących koni po bezkresnym stepie. Jego dłonie gładzą kasztanową sierść kuca, przez skórę wyczuwa napięte mięśnie szyi. Przykłada twarz do ciepłego ciała konia, czuje ciepło wydychanego z chrap powietrza na policzku. Dotyka miękkich włosów dziewczyny, patrzy w jej skośne, ciemne oczy, na jej uśmiech. Dziewczyna o kruczych włosach zerka na niego spod rzęs, po czym zamyka powieki i nadstawia usta do pocałunku. Chłopiec pieści ciało dziewczyny, dotyka jej ciepłej, miękkiej skóry, jej zapach jest niczym miłosny eliksir. Z oddali pieśń niesie się wraz z dźwiękiem szumiących traw, wiatru, ze stukotem końskich kopyt, odgłosami burzy, brzęczeniem świerszczy, aż wreszcie melodia stapia się z szemrzącą rzeką, Udą. Po wysokich drzewach przemykają sobole o jedwabistych futrach; sołdat zauważa ich błyszczące oczy.

W swoim śnie sołdat w radzieckim mundurze nie traci koni, dziewczyna o ciemnych oczach nie macha na pożegnanie, matka o pomarszczonej twarzy nie roni łez, kobiety nie wołają: „Bayartai!”. We śnie nowobraniec nie zakłada zielonego munduru i wełnianych spodni. Stalin nie patrzy z powielonego plakatu na nowozaciężnych, którzy w ciemności nocy zawijają na czas swoje onuce. Nie słychać słów: „Niech was błogosławi zwycięski sztandar Lenina!”, „Śmierć niemieckim najeźdźcom!”. Sojuz Sowietskich Socjalisticzeskich Riespublik nie nawołuje do rewolucji. Śniący sołdat otulony wojłokiem dotyka ciepłego ciała dziewczyny o czarnych włosach i spogląda w bezkresne niebo. Jasne skrzydła motyli nocnych odbijają światło od srebrzystej łuny. Żołnierz o młodzieńczej twarzy nie płacze samotnie wśród stepowych zarośli, nie czuje zimna, nie czuje strachu. We śnie nie słyszy komend: „Stoj!”, „Wpierjot!”, „Na prawo!”, „Na ljewo!”, „Za rodinu! Za Stalina!”.

Za horyzontem nie płoną stodoły, zażygałki nie toną w kępach turzyc, nie ma stepów pokrytych transzejami. Nie słychać melodii rozświetlających mrok katiuszy. Nie słychać chrobotu kul przebijających kości. Nie słychać jęków umierających chłopców. Powietrze nie pachnie prochem, benzyną, potem, rozkładem, strachem.

Krasiwyje gieroje nie śpiewają pieśni przy iskrzących ogniskach:

Na ziemlie szirokaj i w niebie gałubom,

gdie orjoł odinokij nad sniegami letit,

o wożdie sowietskich narodow – Stalinie,

wsio jeścio prekrasnyje piesni slagajet nasz wiek.

Na bezkresnym stepie słychać szemrzące strumyki, w zaroślach cykają świerszcze. Nie ma coraz dłuższych nocy, pijanych twarzy patrzących z lękiem na rozdarte ogniem niebo. Chłopcy w radzieckich mundurach nie skrywają się w leśnych zagajnikach, nie uciekają przed kulami. Samotni, z dala od swoich domów, nie wołają: „Mamoczka!”. Nie chowają się w opuszczonych dołach, nie umierają od zatrucia wódką – jedyną rzeczą, która pozwala usnąć i zagłuszyć myśli. Nie ma opustoszałych wsi i ciał zjadanych przez kohorty głodnych psów. Chłopi i ich żony, ich matki i dzieci nie umierają z głodu i od tyfusu, nie przebijają ich frycowe bagnety. We śnie żołnierz Armii Czerwonej nie myśli o zemście, nie tęskni za zmarłymi, za zapachem włosów swoich dzieci, dotykiem ciała swojej lubej, za aromatem gotowanego buchloru.

Po tym śnie sołdat nie będzie już brał odwetu za spalone ciała swoich dzieci i martwe żony, nie będzie zabijał. Nie będzie gwałcił córek, żon i matek fryców, nie będzie grabił. Wracające z daleka ptactwo złoży jaja w znajomych gniazdach, będą rodzić się dzieci, chłopi będą użyźniać ziemię. Sołdat w zielonym mundurze będzie spoglądał na wysokie wzgórza, na spływające wzdłuż nich powietrze, które smagać będzie wody błękitnego Bajkału. W nocnej ciszy będzie słuchał plusku szczupaków, odbijającego się echem od piaszczystego brzegu pokrytego taflami lodu. Będzie całował nagie ciało czarnowłosej dziewczyny, gładził jej ramiona, wtulał się w jej wilgotną skórę. Później będzie uczył swojego syna dosiadać kuca, będzie go uczył strzelania z łuku i utrzymania równowagi. Będzie też słuchał pieśni niesionej szmerem strumyków, pomieszanej z płytkim oddechem śpiącego bydła, sunącej wśród przybrzeżnych płycizn, gdzie okonie, pośród roślin i kamieni, wyszukują pełzających kiełży w głębokich osadach dennych.

Kobieta o pomarszczonej twarzy wpatruje się w rozgwieżdżone niebo, w migających gwiazdach wypatruje duszy swojego pięknego syna. Przełyka gorycz, która wypełnia jej ciało, przenika w najmniejszy atom, rozdziera jej serce. Kobieta spogląda na wzgórze, na którym ścieżki duchów krzyżują się ze ścieżkami człowieka.

Nadchodząca sarma targa łodygami traw, smaga wody Bajkału. W oddali młodzi chłopcy wkopują w ziemię młode brzozy. W jurcie mężczyzna o silnych barkach rozcina delikatnie skórę na brzuchu barana, zanurza w nacięciu prawe przedramię, odszukuje aortę i zaciska ją. Zwierzę cichnie, jakby nagle uśpione dźwiękiem bębnów i dzwonków.

Kobieta o pomarszczonej twarzy widzi w gwiazdach twarz swojego pięknego syna o skośnych oczach i dziecięcym uśmiechu. Widzi jego śpiącą twarz gdzieś daleko, jeszcze dalej niż płonące świerki, limby i torfowiska, których piekący dym zakryje wkrótce gwiaździste niebo.

Zapraszamy na nasz kanał na YouTube.

Informacje dodatkowe

Waga 500 g
Wymiary 20,5 × 14,5 × 1 cm
Autor

Agnieszka Łącka

Język

polski

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Rok wydania

2023

Strony

200

Rodzaj publikacji

Ebook, Książka drukowana

Format pliku

EPUB, MOBI, PDF

EAN: 9788367139946

7 opinii dla KarboLand

  1. ngorecka876

    Wałbrzych – miasto samotności
    Zbiór dziewięciu opowiadań Agnieszki Kąckiej już w tytule – KarboLand – nawiązuje do karbonu, a zatem węgla. To właśnie z tą skałą osadową, zawierającą od 70% do 90% pierwiastka C, wiąże się znaczna część historii rodzinnego miasta autorki – Wałbrzycha. Kopalnie położone na terenie miasta zapewniały pracę tysiącom ludzi; co prawda żmudną, ciężką fizycznie, ale stabilną. Zawód górnika był niejako dziedziczny: ,,ojciec górnik, dziadek górnik i pradziadek górnik”. Młodzi chłopcy mogący pochwalić się przodkami pracującymi w kopalni byli przygotowywani do fachu już w wieku szkolnym. Mówiło się im, że nie muszą mieć najlepszych wyników, bo w kopalni świadectwo z piątkami na nic się nie przyda.
    Wydawało się, że kopalnia zawsze była jest i będzie – węgla przecież nie braknie – mawiał Witek – bohater opowiadania Homo waldenbergensis. I węgla rzeczywiście nie brakło, ale brakło funduszy, by utrzymać kopalnie; opłacać pracę górników i maszyn. Tym samym w latach 90. – po zmianie ustrojowej – zaczęto masowo zwalniać pracowników kopalń. Utrata wielu miejsc pracy, wzrost bezrobocia, jak nietrudno się domyślić, przyczyniły się do wzrostu częstotliwości zachowań patologicznych.
    Brak zajęcia, nieumiejętność odnalezienia się na rynku pracy wywołały u wielu mieszkańców zaburzenia psychiczne, nadużywanie alkoholu. Autorka świetnie zobrazowała próbę odnalezienia się Witka ze wspomnianego opowiadania. Ten parał się różnymi zajęciami: handel, wypożyczalnia kaset, kontrola biletów MPK – każde z nich utwierdzało go w przekonaniu, że nie nadaje się do innej pracy niż ta pod ziemią. W wyniku kryzysu, braku pracy nie tylko w kopalni, ale w innych sektorach, część mieszkańców decydowała się ,,pracować u Niemca”, szukając za zachodnią granicą dobrobytu i wracając raz na jakiś czas z do ojczyzny z poczuciem bycia kimś lepszym. Choć owo poczucie wyższości związane z kupnem rzeczy, których jeszcze nie było na polskim rynku, dawało jedynie złudne poczucie spokoju.
    Zagubienie, brak nadziei na lepsze jutro to emocje towarzyszące niemal wszystkim bohaterom opowiadań. Autorka rozpoczyna zbiór od retrospekcji – maja roku 1945, kiedy to Rosjanie wkroczyli do miasta. Przerażeni Niemcy popełniali samobójstwo, zabijali członków swoich rodzin, bo to wydawało im się jedynym ratunkiem przed nieludzkimi działaniami Armii Czerwonej. Gwałt na bohaterce opowiadania Schadenfreude, opisy strzałów w tył głowy własnym dzieciom w obronie przed nadchodzącym piekłem z pewnością oddziałują na wyobraźnię czytelnika. Brutalny, pełen przemocy rys historyczny jest jednak konieczny, by określić specyfikę opisywanego fragmentu dolnośląskiej ziemi.
    W wyniku przesiedleń, migracji ludności – uciecze Niemców i napływaniu Polaków, Romów, ale i Żydów czy Greków – powstało coś na kształt wieży Babel. Nieporozumienia, niespełnione oczekiwania zarówno względem miasta, które miało dawać dobrobyt, a pozostawiało z niczym, a często odbierało nawet to, z czym człowiek do niego przychodził, jak i ludności – jedynie sztucznie się tolerującej i zamkniętej na różnorodność – spowodowały pewien rodzaj stagnacji, a w końcu alienacji, samotności. Podziały wynikające z zastanych schematów (Polska dla Polaków!) uniemożliwiają bohaterom wyjście z własnej strefy komfortu i próbę nawiązania dialogu, który być może pomógłby im zrozumieć samych siebie.
    Poruszenie licznych aspektów życia: pierwsze zauroczenia, życie w małżeństwie, stosunki rodziców z dziećmi, opieka nad starzejącymi się członkami rodziny, konteksty historyczne; zarówno te z lat 40. XX wieku, jak i te nowsze, chociażby o złotym pociągu – sensacji sprzed kilku lat, sprawiają, że trudno określić KarboLand jako książkę wpisującą się w nurt małych ojczyzn. Nie jest to opowieść stricte o konkretnym mieście, ale filozoficzno-socjologiczny wywód o tym, co wpływa na los człowieka. Niejako wbrew popularnemu stwierdzeniu: ,,Ogranicza cię tylko twoja wyobraźnia” autorka pokazuje, że jednostkę ogranicza bardzo wiele: geny, miejsce zamieszkania, stan materialny rodziny, wybrany zawód – wszystko to sprawia, że dana osoba zawsze w jest w jakimś określonym położeniu i musi sobie w nim radzić…
    Jak ujęła to Agnieszka Łącka w posłowiu: ,,w moich opowiadaniach szukam odpowiedzi: kim jest i kim się staje człowiek”. Homo sapiens jako istota złożona z tkanek, organów, kości nie jest produktem gotowym, ale procesem. Podobnie jak węgiel – w postaci, w jakiej jest wydobywany – jest skutkiem wielu procesów geologicznych, tak człowiek zmienia się, dojrzewa. Autorka próbuje uchwycić te zmiany w życiorysach bohaterów. Daje czytelnikowi poznać postaci na różnych etapach ich życia, po to by z możliwie wielu stron mógł ich ocenić; spojrzeć wieloaspektowo.
    Portrety psychologiczne przedstawione w opowiadaniach nie są oczywiste: decyzje bohaterów zaskakują, ich wrażliwość wzrusza, a trudności, jakie im się przytrafiają, nie pozwalają nie odczuwać współczucia. Każdy z bohaterów jest inny, żyje w innym czasie, jednak tym, co ich łączy (oprócz Wałbrzycha) to dźwiganie jakiegoś brzemienia, które uniemożliwia im odetchnięcie pełną piersią.
    Dość przygnębiające opowiadania czytelnik może przyswoić z łatwością dzięki plastycznemu językowi. Fragmenty – wręcz poetyckie z wielopoziomowymi metaforami – pozwalają nie tylko zagłębić się w sytuację bohaterów, ale zatracić w świecie przedstawionym przez autorkę.
    Uważam, że KarboLand Agnieszki Łąckiej to bardzo dobra pozycja nie tylko dla mieszkańców Wałbrzycha, Dolnego Śląska, ale każdego, kto chce zagłębić się w psychikę bohaterów i poczuć ducha minionych czasów, który oddziałuje na współczesność.

  2. agnieszkamagierska

    Z ogromną przyjemnością przeczytałam zbiór opowiadań „Karboland”. Pochodzę z innego regionu Polski i mam znikome pojęcie o Śląsku i o pracy górników. Ten zbiór otworzył mi oczy na skomplikowaną historię i teraźniejszość Wałbrzycha, jego wielokulturowość i wielobarwność. Serdecznie dziękuję za tę fascynującą podróż!

  3. maciek.wojton

    Wałbrzych w debiutanckim zbiorze Agnieszki Łąckiej przypomina palimpsest, na którym każda kolejna warstwa historii zostawia brudny odcisk węglowego pyłu. Autorka prowadzi nas przez dziewięć krótkich form — od zbiorowych samobójstw niemieckich rodzin w maju 1945 r., przez „eldorado” PRL‑owskich kopalń, aż po wyjazdy „na robotę do Niemca” u schyłku lat 90. Każde opowiadanie to migawka losu człowieka wykorzenionego, zepchniętego do roli tymczasowego lokatora „KarboLandu”, który nie potrafi odpowiedzieć na pytanie o własną tożsamość. Łącka pisze gęstym, poetycko‑biologicznym językiem: przeplata gwarę i terminy górnicze z metaforami rodem z mikroskopu oraz kosmologii. Ten stylistyczny przesyt potrafi przytłoczyć, ale nadaje opowiadaniom surowej muzyczności i wyróżnia je na tle współczesnej prozy regionalnej. Najsilniejsze są chwile, gdy autorka — niczym terenowy biolog — rozcina tkankę miejską Wałbrzycha i odsłania zalegające pod nią złogi pamięci: legendę o złotym pociągu, traumę likwidacji szybów, wielokulturowy galimatias powojennej Wieży Babel.

    Problemem zbioru bywa monotonia emocjonalna: wszędzie dominuje grafitowa szarość, a bohaterowie częściej toną w beznadziei, niż próbują działać. Niektóre wątki — choćby pogrom Romów czy biologiczne „odloty” narratora — pozostają niedopowiedziane lub zbytnio ornamentacyjne. Mimo to Łącka imponuje historycznym researchem i odwagą, z jaką splata reportaż z liryką: portretuje Wałbrzych nie jako egzotyczną ciekawostkę, lecz żywy organizm, który wciąż mierzy się z chorobą przeszłości. „KarboLand” wymaga skupienia, ale odpłaca się intensywnym doświadczeniem literackim — pył zostaje w płucach na długo po zamknięciu książki.

    Debiut ważny, miejscami nierówny, lecz konieczny dla tych, którzy szukają w prozie górniczej głębi, a nie tylko kopalnianych anegdot.

  4. Jadwiga Jaworska

    Czy słowa mogą boleć? Zdecydowanie! Każde słowo z opowiadań “KarboLand” – boli. Autorka w sposób bardzo realistyczny, dokładny opisuje historie bohaterów. Pozornie różne, ale dotyczące tej samej wojny, tych samych czasów, tego samego bólu i strachu. Historie nie są piękne, “czyste” – wręcz przeciwnie. Przesiąknięte brudem, czarnym pyłem z kopalni, przemocą. Zdawać by się mogło, że są to historie niedokończone – a jednak kompletne. Pani Agnieszka Łęcka przenosi czytelnika w trudny świat, metaforycznie i bardzo obrazowo opisując Wałbrzych i jego “legendy”. Stworzyła portrety psychologiczne bohaterów w ten sposób, że odbiorca pragnie jeszcze bardziej ich poznać, posłuchać ich historii, pomóc. Język opowiadań wzbogacono w liczne rosyjskie i niemieckie wtrącenia, które dodatkowo zabarwiają powieść. Polecam. Książka trudna do zapomnienia.

  5. Maciej W.

    Wałbrzych w debiutanckim zbiorze Agnieszki Łąckiej przypomina palimpsest, na którym każda kolejna warstwa historii zostawia brudny odcisk węglowego pyłu. Autorka prowadzi nas przez dziewięć krótkich form — od zbiorowych samobójstw niemieckich rodzin w maju 1945 r., przez „eldorado” PRL‑owskich kopalń, aż po wyjazdy „na robotę do Niemca” u schyłku lat 90. Każde opowiadanie to migawka losu człowieka wykorzenionego, zepchniętego do roli tymczasowego lokatora „KarboLandu”, który nie potrafi odpowiedzieć na pytanie o własną tożsamość. Łącka pisze gęstym, poetycko‑biologicznym językiem: przeplata gwarę i terminy górnicze z metaforami rodem z mikroskopu oraz kosmologii. Ten stylistyczny przesyt potrafi przytłoczyć, ale nadaje opowiadaniom surowej muzyczności i wyróżnia je na tle współczesnej prozy regionalnej. Najsilniejsze są chwile, gdy autorka — niczym terenowy biolog — rozcina tkankę miejską Wałbrzycha i odsłania zalegające pod nią złogi pamięci: legendę o złotym pociągu, traumę likwidacji szybów, wielokulturowy galimatias powojennej Wieży Babel.

    Problemem zbioru bywa monotonia emocjonalna: wszędzie dominuje grafitowa szarość, a bohaterowie częściej toną w beznadziei, niż próbują działać. Niektóre wątki — choćby pogrom Romów czy biologiczne „odloty” narratora — pozostają niedopowiedziane lub zbytnio ornamentacyjne. Mimo to Łącka imponuje historycznym researchem i odwagą, z jaką splata reportaż z liryką: portretuje Wałbrzych nie jako egzotyczną ciekawostkę, lecz żywy organizm, który wciąż mierzy się z chorobą przeszłości. „KarboLand” wymaga skupienia, ale odpłaca się intensywnym doświadczeniem literackim — pył zostaje w płucach na długo po zamknięciu książki.

    Debiut ważny, miejscami nierówny, lecz konieczny dla tych, którzy szukają w prozie górniczej głębi, a nie tylko kopalnianych anegdot.

  6. Jadwiga Jaworska

    Czy słowa mogą boleć? Zdecydowanie! Każde słowo z opowiadań “KarboLand” – boli. Autorka w sposób bardzo realistyczny, dokładny opisuje historie bohaterów. Pozornie różne, ale dotyczące tej samej wojny, tych samych czasów, tego samego bólu i strachu. Historie nie są piękne, “czyste” – wręcz przeciwnie. Przesiąknięte brudem, czarnym pyłem z kopalni, przemocą. Zdawać by się mogło, że są to historie niedokończone – a jednak kompletne. Pani Agnieszka Łącka przenosi czytelnika w trudny świat, metaforycznie i bardzo obrazowo opisując Wałbrzych i jego “legendy”. Stworzyła portrety psychologiczne bohaterów w ten sposób, że odbiorca pragnie jeszcze bardziej ich poznać, posłuchać ich historii, pomóc. Język opowiadań wzbogacono w liczne rosyjskie i niemieckie wtrącenia, które dodatkowo zabarwiają powieść. Polecam. Książka trudna do zapomnienia.

  7. Beata G.

    Jest to niewątpliwie jedna z najbardziej ciężkich książek jakie przeczytałam lecz także jedna z tych, które nie chcą wyjść z pamięci… Ciężko ją zrozumieć bez znajomości historycznych zawirowań będących udziałem tzw ziem odzyskanych gdzie w tyglu mieszały się różne narodowości już w okresie przedwojennym.Piękne okolice Wałbrzycha były świadkami wielu zbrodni i niewyjaśnionych tajemnic.
    I ci, którzy zostali i ci , którzy przybyli zostali wciągnięci w ten tygiel i tajemnice. Zostali też wciągnięci w historie ludzi wypędzonych, w ich życia, mieszkania, pamiątki co dla kogoś , kto przeżywał to samo tylko z drugiej strony było traumatycznym następnym przeżyciem. Nie dostawali czystej karty tylko jakby spadek po kimś nieznanym, niekoniecznie przychylnym. Do tego jeszcze wszechobecny węgiel, burze przemian, zamykanie kopalni i bezrobocie, zawiedzione nadzieje…To wszystko powoduje, że każde opowiadanie z tej książki zaciska nasze serce, zdobywa umysł i pozostawia smutek. Właściwie nie znalazłam żadnego opowiadania z dobrą puentą, wszędzie poranieni ludzie nie mogący poradzić sobie z rzeczywistością.Z drugiej strony są tak plastyczni, tak żywi i tak namacalnie przedstawiono czasy i miejsca, że dla kogoś młodego będzie to nawet namiastka dokumentu.

Tylko zalogowani klienci, którzy kupili ten produkt mogą napisać opinię.

Wydawnictwo Sorus,
DM Sorus sp. z o.o.,
Bóżnicza 15/6,
60-643 Poznań,
Poland,
sorus@sorus.pl,
tel. +48 61 653 01 43

Wydawnictwo Sorus
Przegląd prywatności

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.