Lęk aniołów. Tom 1

69,00 99,00 

 

Symboliczna opowieść o tym, że zmiana perspektywy jest możliwa – jeśli tylko przestaniemy się bać i zaczniemy patrzeć na siebie i innych z otwartym sercem. „Lęk aniołów” to baśniowa powieść w nurcie realizmu magicznego.

Opis

Promocja -20% do końca sierpnia na wszystkie książki i ebooki!

Czy dziecięcy zachwyt nad światem to dar, który dorośli już dawno w sobie zagłuszyli?

W mieście Cosmopolis, zanurzonym w chłodzie rozumu i pogoni za zyskiem, mieszka rodzina Virtanenów. Żyją inaczej niż wszyscy – uważniej, wolniej, z sercem otwartym na to, co wymyka się logice, na granicy magii i realnych problemów. Zmagając się z rzeczywistością podporządkowaną lokalnej władzy i cynicznej kalkulacji, próbują ocalić to, co najcenniejsze – planetę pilnie potrzebującą troski. Wierzą, że społeczeństwo, które utraciło kontakt z przyrodą i drugim człowiekiem zdoła odnaleźć drogę powrotną, a ich życie jest dowodem, że taka zmiana jest możliwa.

„Lęk aniołów” to opowieść, która z bajkową wrażliwością dotyka najważniejszych pytań współczesnej cywilizacji, łącząc realizm magiczny z aktualnym przesłaniem ekologicznym. W czasach, gdy nawet anioły boją się stąpać po ziemi, tylko wiara w świętość i moc natury może nas uratować.


George Bastard – socjolog, który dostrzegł, że badania nad problemem wykluczenia społecznego nie ukazują indywidualnych losów i cierpień. Postanowił opowiedzieć o nich w bajce, będąc przekonanym, że może być ona dla nas ratunkiem, jeśli w nią uwierzymy. Zdaniem autora każdy człowiek jest bytem symbolicznym w postaci zbiorów opowiadań żyjących w okruchach zbiorowej pamięci. Narodziny takich opowiadań przedstawił w książce „Dzienniki z dni zarazy” zawierającej wiele elementów autobiograficznych.


SPIS TREŚCI

Uwertura

ROZDZIAŁ I. ALLEGRO

ROZDZIAŁ II. ANDANTE

ROZDZIAŁ III. ANDANTE MODERATO

ROZDZIAŁ IV. VIVACE

ROZDZIAŁ V. SCHERZO PRESTISSIMO

ROZDZIAŁ VI. SONATA MIŁOŚCI

ROZDZIAŁ VII. ADAGIO MROKU

ROZDZIAŁ VIII. ALLEGRO MODERATO

ROZDZIAŁ IX. KANTATA KŁAMSTWA

ROZDZIAŁ X. GRAVE MROKU

ROZDZIAŁ XI. ZIELONE SCHERZO

ROZDZIAŁ XII. LIRYCZNE LEGATO

ROZDZIAŁ XIII. PRESTISSIMO MROKU

ROZDZIAŁ XIV. SCHERZO PRAWDY

ROZDZIAŁ XV. ALLEGRISSIMO WOJNY

ROZDZIAŁ XVI. ADAGIO I VIVACE WOLNOŚCI

Uwertura

Chciałabym, żeby ta historia była jak wesoły koncert, który rozświetla zmęczone myśli pokryte kurzem szarych dni. Żebyście mogli się w niej schronić przed goryczą życia i popłynąć w kolorowe światy marzeń. Ich barwy, dźwięki, emocje i uczucia czekają na was. Są bardzo blisko, tuż obok was, lecz nie potraficie ich już dostrzec, ponieważ mrok waszych oczu oraz myśli zatopionych w szarej konieczności poddaństwa wobec panowania rzeczy odebrał wam ich muzykę. W jej nutach rozbrzmiewają również molowe dźwięki mrocznych stron człowieka, jednak towarzyszy im walka o nasze zielone życie i uśmiech słonecznego dnia. O tęczę, która otwiera się przed nami zaraz po oczyszczającym deszczu.

Chciałabym, byśmy nie mówili, że to „tylko bajka”, ponieważ tylko bajka jest prawdziwa. Świat jest nią przepełniony, lecz my jej zwykle nie widzimy, wierząc zabobonnie w mędrca szkiełko i oko, które odbierają nam to zaczarowanie światem. Nasz duch, którym jest zielone życie, wypełni tę historię, ponieważ chcemy, byście znowu dostrzegli jego zapomnianą świętość.

Kiedy drzewa śpiewają wieczorem stadem liści unoszonych wiatrem, samotni ludzie, wpatrzeni w zapadający za oknem zmrok, czekają z nadzieją na spóźnionego gościa, który jednak nie przyjdzie. Gdzieś z daleka dobiega ich czasem muzyka radosnego śmiechu tych, którym niestraszna samotność, ponieważ właśnie opowiada się ich historia, której wartki strumień porywa ze sobą wypełnione spotkaniami chwile ze stadami słów oraz dotknięć, w których znika na zawsze smutek zapomnienia.

Kiedy samotni ludzie płaczą, dotyka ich lęk aniołów, których troskliwe myśli krążą wokół dotkliwych ran zadanych drzewom. Kiedy las deszczowy powoli znika, anioły snują się nad pustymi polami, śpiewając pieśń żałobną, której ludzie już nie słyszą, zapatrzeni w wieżę swojej dumy, do której w ogóle nie ma wejścia. Tymczasem duchy zabitych drzew krążą bezładnie po świecie, szukając zagubionych historii zamkniętych w liściach roznoszonych przez wiatr. Są jak ludzie, którym zabrano sens życia, lecz nadal poszukują zaginionego znaczenia na bezdrożach świata. To nie paradoks, lecz konsekwencja naturalnej symetrii, do której zmierza nieustannie rozum zawarty w naturze. Tak jak istnieją samotni ludzie opuszczeni na wysypisku życia, tak samo poniewierają się po świecie historie, które nie wiedzą, do kogo należą i komu mają się opowiedzieć.

Czas nie zna spokoju i odpoczynku, stąd pragniemy go zatrzymać w opowiedzianych historiach, które pozostają na dnie naszych myśli i marzeń. One nie rodzą się jak „duch z machiny”, lecz przejawia się przez nie pragnienie zachowania życia, choćby w zaklętych w litery słowach, które ponownie i wciąż od nowa ożywiają wyobraźnię. Kiedy znika deszczowy las, a w upalnych miastach starzy ludzie pytają niebo o to, kto ich skazał na spazmatyczny oddech, jedynie bajka może im pospieszyć na ratunek.

Zapełniając karty strumieniem słów zawartych w ułożonych pracowicie literach, mamy nadzieję, że ten, kto czyta, zobaczy jeszcze coś, czego na co dzień nie dostrzega, bowiem pożądliwość wszelkich towarów jest dla niego jak narkotyk zapomnienia. Kiedy ginie las deszczowy, śmiech jest jak wiosenny deszcz i jest nam niezbędny, ponieważ niemal zawsze śmiejemy się z siebie. Jeśli wtedy pojawia się refleksyjny smutek, tym lepiej, ponieważ jest on zaczynem mądrości. Chętnie zanurzamy się w meandrach takich historii, choć smutni mędrcy zamknięci w swoich rozumach oderwanych od bajki podpowiadają nam nieustannie, że to nieprawda. My jednak uparcie, żeby uratować ludzi przed smutkiem, mówimy: „Wszystkie bajki są prawdziwe” lub z jeszcze większą determinacją stwierdzamy, że są one jedyną prawdziwą wiedzą o człowieku.

Zazwyczaj uważamy za oczywiste, że historię musi ktoś opowiedzieć. Jednak tu idzie o coś przeciwnego. Radosne i zielone historie rodzą się w liściach drzew. Kiedy błyszczą w słońcu i szumią cicho latem, nie wiedzą jeszcze, komu podarują swoje uśmiechnięte zielone twarze oraz zielone oczy. Kiedy spojrzymy latem na to morze koron drzew, prędko zauważymy unoszące się w powietrzu słoneczne historie, czekające z utęsknieniem na samotnego człowieka, którego już nikt nie chce spotkać czy ułożyć wraz z nim czynów i słów w pędzący rydwan nadziei na odnalezienie szczęścia.

Najwyższy czas zatem, żebym się przedstawiła, ponieważ to ja się opowiadam na kartach tej książki. Używam formy żeńskiej, choć tak naprawdę historie nie mają płci. Nie mają również oczu ani włosów, lecz ludzie rozumieją jedynie to, co przywodzi im na myśl człowiecze kształty, emocje i cele. Ponadto wszystko, co piękne: muzyka, sztuka, nauka, miłość, wiedza czy kultura, ma postać kobiety. Co prawda jest i zbrodnia oraz wojna, lecz one zdają się przebywać przede wszystkim w myślach i czynach mężczyzn. Opowiadam się ludziom i moje zielone myśli, włosy oraz marzenia muszą się pojawić w ich oczach, ponieważ one już dawno umarły i pozostało bardzo niewiele osób, które potrafią zobaczyć narodziny nowych historii oraz ich zielone stada unoszące się w powietrzu w poszukiwaniu samotnych postaci.

Ludzie uwięzieni w swoim materialnym piekle mieszkają w miastach, gdzie smog unosi się wokół pędzących w nieskończoność samochodów. Gdzie wielkie domy wsysają i wypluwają codziennie tysiące obcych sobie osób, biegnących niestrudzenie w poszukiwaniu straconego czasu. Kiedy jednak zaczniemy się przyglądać ich postaciom, nie natarczywie, lecz jakby przypadkowo, ponieważ są niezwykle płochliwe i ukrywają swoje twarze lub uciekają, zobaczymy, że mają czarne oczy, zupełnie pozbawione światła.

Nieprzypadkowo również zagubione historie mają czarne włosy i czarne oczy. Zapomniały o tym, że niegdyś słońce wyczarowało ich życie z zielonych powierzchni liści śpiewających w pocałunkach letniego wiatru. To nie one z własnej zielonej woli stały się tym, czym są, stadem głodnych zemsty cieni, które spadają na ludzi, odbierając im na zawsze możliwość dostrzeżenia tego, co święte. Bo przecież wielość przejawów świata, który jest rozwijającą się nieustannie, autorefleksyjną myślą, odkrywa się wciąż na nowo. Tylko ludzie gdzieś zagubili zdolność do dostrzegania jego wielu wymiarów i znaczeń, zatracając dar rozpoznawania własnej zielonej natury.

Nie da się uwolnić świata od walki słońca i mroku. Jednak jego życie jest zagrożone przez mrok „oświeconego zapomnienia”. Wymaga on wielkiej troski i rozważnej myśli pochylającej się z miłością nad jego świętością. Ludzie zapomnieli o tym, że powietrze i deszcz są święte, choć brodzą w rzece śmieci. Zapomnieli o tym, że woda jest święta, choć padają kwaśne deszcze. Zapomnieli, że z przyszłości patrzą na nich z nadzieją zatroskane twarze ich dzieci, wnuków i wielu kolejnych pokoleń, oczekując na świat, w którym będzie można szczęśliwie żyć. Tymczasem ja, zielona historia, muszę uciekać przed stadem ponurych cieni. Pochłaniają one wszystko na swojej drodze, przekształcając świat w pustynię zielonej myśli. Ludzie, w których mieszkają takie cienie, tracą wzrok, choć są święcie przekonani, że wciąż widzą.

Świat jest myślą, która żyje i ciągle otwiera się na nowo. Nie wiem właściwie, dlaczego zachowałam się jako zielona myśl tylko ja, na listku starego kapokowego drzewa w deszczowym lesie, gdzie wszędzie unosiły się stada czarnych cieni. Zaraz za nimi szli ludzie uzbrojeni w piły spalinowe oraz ogień. Wiedziałam, że czeka mnie bardzo ważne zadanie. Opuściłam deszczowy las, ponieważ trawiły go płomienie. Uciekałam potajemnie, otulając się w poranną mgłę, której ponure cienie bardzo nie lubią. Jakaś przemożna siła powodowała, że zagubione i czarne historie nie mogły mnie dogonić. Przenosiłam się z miejsca na miejsce szybciej niż myśl, one przypominały zaś stado czarnych jastrzębi. Ta sama wewnętrzna siła, której nie mogę zrozumieć, choć sama jestem postacią myśli tego świata, podpowiadała mi nieustannie, że ktoś na mnie czeka. Ktoś samotny i pogrążony w smutku, kto bardzo potrzebuje mojej pomocy. Towarzyszył mi w tym nieustannie lęk aniołów, który czułam bardzo wyraźnie.

Szukałam na serpentynie autostrad, gdzie w nieskończoność pędził wąż samochodów, lecz nie pojawiał się w przestrzeni mojej myśli żaden znak wskazujący na ostateczne zakończenie mojej podróży. Pędziłam przez miasta molochy oraz zatłoczone ulice. Przenikałam dymiące fabryki oraz wielkie hałdy kopalń, nadal nie znajdując ostatecznego celu mojego przeznaczenia. Gnałam nad oceanem w poszukiwaniu innego kontynentu. Kiedy go znalazłam, miasta były równie wielkie i wypełnione ludźmi zmagającymi się z czasem, który cierpliwie na nich czekał.

Wreszcie kiedy pewnego dnia, nieco zmęczona, zatrzymałam się wieczorem na skraju kolejnego wielkiego miasta, poczułam drżenie wewnątrz delikatnego i wrażliwego pola mojej myśli. Tak jak magnes przyciągnęły mnie blade światła wielopiętrowego domu na skraju miasta, gdzie ludzie szykowali się już do snu. Na szczęście padał deszcz i wiał silny wiatr, a czarne zagubione cienie zabłąkały się gdzieś w jego porywach. Krążyłam niczym niewidzialna zjawa, zaglądając do okien. Nie znalazłam i tu żadnych ludzkich oczu zabarwionych zielenią, twarze mieszkańców były najczęściej spokojne i uśmiechnięte. Wreszcie zatrzymałam się tknięta intuicją przed oknem pustego pokoju, w którym paliło się światło. Rosnące nieustannie drżenie pola mojej myśli podpowiadało mi, że jestem u celu.

Po chwili do pokoju wszedł wysoki, szczupły mężczyzna z książką w dłoniach. Zresztą pokaźny księgozbiór zapełniał całe to pomieszczenie. Być może gospodarna kobieta powiedziałaby, że to pokój kawalera, który zupełnie nie dba o porządek. Mężczyzna usiadł przy biurku i spojrzał w okno, odkładając jednocześnie książkę. Jego twarz była smutna, a oczy zupełnie czarne. Zaraz potem wstał i zbliżył się do okna, jakby chciał coś dojrzeć w mroku za szybą.

Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. Czułam każdym drgnieniem mojej świadomości jego smutek i samotność. I wtedy wreszcie zrozumiałam, że jako zielona historia zachowałam się w deszczowym lesie, gdzie lęk aniołów śpiewa zwierzętom i drzewom wieczorami żałobną kołysankę, żeby uratować tego smutnego młodzieńca za oknem. Powoli łączyłam się z jego strumieniami zimnych i logicznych rozważań, co nie sprawiało mi żadnych trudności, ponieważ sama jestem myślą. Był w nich tylko ból ogromnej wiedzy o formach materialnego i społecznego świata wsparty na braku nadziei na istnienie tego, co nadaje myślom blask tęczy. Tego, co jest wzniesieniem się ponad ślepy mechanizm marszu przemądrzałej cywilizacji w sferę odmiennych sposobów istnienia świata. Ubóstwienie rozumu odartego z dróg do takich wymiarów wyglądało w umyśle młodzieńca jak ogromny, obrzydliwy robak, który pożera wszystkie optymistyczne myśli.

Mimo wszystko powoli łączyłam się z wątkami cierpienia tego tajemniczego młodzieńca. Wiedziałam, że czeka mnie nie lada wyzwanie, ponieważ jastrząb zagubienia i smutku obecny w jego duszy już na mnie czeka…

ROZDZIAŁ I ALLEGRO
ROZDZIAŁ I

W którym Kalle Virtanen popada w szaleństwo

Kalle Virtanen zawsze był chłopcem zrównoważonym emocjonalnie, rezolutnym i racjonalnym. Już w początkach edukacji przejawiał niezwykły talent matematyczny. Jednak otaczający go zewsząd ludzki podziw przekształcił się z czasem w więzienie geniusza. Stale mu powtarzano, że jest „inny”. Wyprowadzano stąd, jak się zdawało, konieczny wniosek, że dotyczą go inne reguły oraz formy zachowań. Później siłą rzeczy stopniowo oddalał się od rzeczywistości swoich rówieśników. Kiedy oni chodzili na randki z dziewczynami i wagarowali, on już kończył studia i zabierał się do pisania rozprawy doktorskiej z dziedziny rachunkowości. Jako genialny księgowy i analityk smoka kapitału stał się później opoką wielkiego koncernu. Jego życie osobiste było jednak dramatycznie ubogie. Mieszkał sam w mieszkaniu na obrzeżach miasta.

Kiedy Kalle pojawia się na scenie naszej historii, jest już zmęczonym, znerwicowanym trzydziestoparolatkiem, którego dni są wypełnione intensywną i odpowiedzialną pracą w International Capital Investment Company. Jego codzienność, pełna sprawozdań, analiz, posiedzeń oraz negocjacji, a także nieustannego pośpiechu napędzanego przez pieniądz, który nigdy nie śpi, nie pozwalała na zwyczajne korzystanie z prostych radości życia. Co prawda był on mężczyzną przystojnym, z bujną, wiecznie rozwichrzoną czupryną oraz marsowym zarostem na policzkach, lecz kobiety stroniły od niego, onieśmielone sławą jego intelektu. Bywało, że błąkał się wieczorami po ulicach miasta, przyglądając się kolorowym neonom różnych świątyń rozrywki. Gdzieś na dnie jego duszy czaił się niewytłumaczalny strach przed tym mrowiem ludzkich twarzy poszukujących radości, w płynących zewsząd strumieniach natarczywej i powszechnej dostępności różnorakich form zmysłowej przyjemności.

Pewnego razu, późnym wieczorem zastąpiła mu drogę mocno umalowana kobieta w bardzo krótkiej spódniczce, proponując wspólne wypicie kawy. Wyjąkał skonsternowany kilka przepraszających słów i szybko się oddalił. Stopniowo w pokładach jego doskonałego w swojej harmonii mózgu, który niczym komputer o wysokiej wydajności rozwiązywał dramatycznie trudne problemy matematyczne, niemal bez wysiłku nawarstwiały się myśli, które mnożyły się jak wirusy. Kalle cierpiał na chorobę bolesnej tęsknoty do spontanicznego i żywiołowego przeżycia.

W dniu, kiedy Kalle zjawia się na kartach naszej historii, wrócił z pracy samochodem, wszedł do mieszkania i jak zwykle po obmyciu twarzy z miejskiego pyłu i smogu położył się na tapczanie, żeby odpocząć.

Od pewnego czasu jego uporządkowany jak arkusz kalkulacyjny umysł trapiły przygnębienie i pogłębiająca się z dnia na dzień pustka. Był częścią wielkiej ośmiornicy reprodukującego się nieustannie kapitału, którego siedzibą był wielopiętrowy biurowiec w centrum miasta. Po jego korytarzach snuli się codziennie zaaferowani i bladzi ludzie, zmierzając do konfesjonałów na wyższych kondygnacjach, gdzie każdego dnia pytano ich o to samo w poszukiwaniu możliwych grzechów wobec bożka zysku. Na najwyższym piętrze rezydowali eleganccy panowie w drogich garniturach, którzy z kolei mogli wyrzucić z pracy każdego, kto popełnił ów grzech. Jedynie mózg Kallego cieszył się bezwarunkowym szacunkiem. Znał on bowiem każdy nerw owego krwiobiegu pieniądza i był mistrzem w pobudzaniu jego bezsenności. Był jak lekarz, który zawsze stawia trafną diagnozę, do jego wyroczni zaś ustawia się ciągle kolejka żądna zdrowia.

Tego dnia Kalle czuł się szczególnie źle, ponieważ gnębiła go również samotność. Jeśli ktoś potrafi w pamięci znaleźć rozwiązanie złożonego układu równań różnicowych, to zazwyczaj nie ma przyjaciół poza matematyką. Właściwościami swojego umysłu wzbudza wprawdzie podziw, lecz jednocześnie zawiść lub uczucie upokorzenia u tych, którzy są po prostu przeciętni. Powroty do pustego mieszkania z czasem stawały się coraz bardziej przygnębiające. Najczęściej po krótkim odpoczynku zapadał w stan inkubacji z książką w dłoniach. Tym razem też zrobił sobie ulubioną zieloną herbatę i zagłębił się w meandrach Krytyki czystego rozumu Kanta. Po pewnym czasie zapalił ulubioną lampę stojącą, ponieważ za oknem powoli zapadał zmierzch i kolejny dzień samotności zbliżał się do końca. Kiedy wreszcie zgasło światło dnia, Kalle wstał i zaczął spacerować po mieszkaniu z książką pod pachą, rozmyślając o swoim życiu. Było w nim równie wiele systematyczności i ładu jak w uporządkowanym życiu Kanta. Powtarzano mu od najmłodszych lat, że jest geniuszem i w związku z tym spoczywa na nim obowiązek wykorzystywania swojego daru do ścisłego i logicznego myślenia. Jednak często powracało do niego wspomnienie irracjonalnych zdarzeń, budząc w jego sercu uczucie niepokoju i żalu, biorące się z dziwnego pragnienia uwolnienia się od zimnych kajdan logiki formalnej. Oczekiwano od niego zawsze, że dokona błyskotliwego rozwiązania matematycznego problemu lub stworzy algorytm dla ustanawiania ładu panujących nad zwykłymi ludźmi władczych systemów gospodarki.

Przypomniał sobie – po raz kolejny – jak któregoś razu wracał piechotą do domu i zaczął padać deszcz. Była co prawda wczesna wiosna, ale panował jeszcze chłód. Zazwyczaj obserwował ludzi zza szyby swojego ekskluzywnego auta, które mknęło ulicami miasta w kierunku spotkań i spraw wypełniających ściśle zaplanowany dzień. Tym razem szedł wolnym krokiem w tłumie przechodniów skrytych pod parasolami. I wtedy na skrzyżowaniu ulic, opodal przejścia dla pieszych zobaczył dziewczynę i chłopca, którzy nie zważając na deszcz, całowali się w potokach wody spływających po ich włosach i twarzach. Deszcz zdawał się sprawiać im wielką radość, w odróżnieniu od innych ludzi, którzy trwożliwie chowali się przed jego strumieniami. Świat wirował wokół nich jak karuzela zdarzeń z prędkością światła, lecz dla nich czas się zatrzymał. Kalle drżał z zimna, lecz im najwyraźniej było gorąco. Nie potrzebowali parasola. Byli zachwyceni tymi strugami wody płynącymi po ich twarzach. Po chwili uśmiechnięci i wpatrzeni w siebie ruszyli w dalszą drogę. Patrzył na tę scenę jak urzeczony, oszołomiony jej jakby zupełnie pozbawioną rozsądku spontanicznością. W tym krótkim błysku olśnienia, które pojawiło się zaraz potem w jego nawykłej do krytycznej analizy głowie, zrozumiał, że dał się zamknąć w więzieniu stereotypu człowieka maszyny, od którego można jedynie oczekiwać błyskotliwego rozwiązania problemu władzy nad rzeczami i ludźmi, uwięzionego jednak w obojętności zimnego modelu matematycznego.

Kalle wszedł do pokoju, w którym wieczorami pracował. Usiadł za biurkiem, odkładając jednocześnie dzieło Kanta na miejsce, czyli tam, gdzie leżały jego pozostałe ulubione lektury. Nagle odniósł wrażenie, że ktoś go obserwuje zza okna. Choć od razu uznał tę myśl za przejaw nerwicy, to jednak wstał i zbliżywszy się do okna, zaczął wpatrywać się w rozświetlony blaskiem lamp ulicznych mrok. Nie było nikogo. Lecz mimo że mieszkał na siódmym piętrze, nie mógł się uwolnić od irracjonalnego przeświadczenia, że jest obserwowany. Jeszcze przez jakiś czas w zadumie patrzył na to „coś” za oknem, jednak powoli, jakby mocą uzdrawiającej siły tajemniczego leku, do jego ciała zaczął wpływać pogodny spokój.

Następnego dnia rano obudził się rześki i wypoczęty. Zazwyczaj sypiał „na raty”, budząc się kilkakrotnie w nocy, lecz tym razem sen przypominał wskrzeszającą moc Morfeusza podarowaną małemu dziecku. Tego dnia miał wystąpić ze sprawozdaniem na posiedzeniu rady nadzorczej, ale ten fakt nie wywoływał w nim typowego w takich sytuacjach napięcia. Pogwizdując ulubioną melodię Gershwina, wziął prysznic i następnie spałaszował gigantyczne śniadanie w postaci jajecznicy z szynką, bułeczek z masłem oraz dzbanka kawy. Kiedy elegancko ubrany, z czarną teczką w dłoni pojawił się przy drzwiach windy, jak zwykle o tej porze przywitała go uprzejmym uśmiechem pani Amanda Esposito, sąsiadka z tego samego piętra. Kalle spotykał ją w tym miejscu od dawna. Pewnego dnia przeczytał w lokalnej prasie ogłoszenie o wystawie jej malarstwa. Od tamtej pory już wiedział, że ma do czynienia z artystką. Zwykle jednak wydawała się dość chmurna i niedostępna. Jednocześnie była piękną brunetką o intrygującej urodzie. Niemniej jej oczy przy windzie patrzyły na niego zawsze jakby z pewną obawą. Kalle wielokrotnie chciał jej powiedzieć, że bardzo mu się podoba, jednak dławił go niewytłumaczalny strach, a z jego ust wydostawały się jedynie zdawkowe, sztywne zdania w rodzaju: „Ładna dzisiaj pogoda”.

Pani Amanda miała świadomość, że mężczyźni tracą głowę w obliczu jej gorącej włoskiej krwi, i potrafiła swój magnetyzm znakomicie wykorzystywać, lecz w towarzystwie Kallego, o którym wiedziała, że jest doktorem królowej nauk, czuła się nieswojo. Nawiedzało ją déjà vu, jakby po latach znowu musiała rozmawiać z nauczycielem matematyki, który w szkole zawsze wzbudzał w niej grozę. Ale dzisiaj ze zdziwieniem spojrzała na Kallego, który zdawał się wyglądać zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Przede wszystkim jej uwagę przykuły jego oczy. Zwykle były jakby szare, matowe i skierowane gdzieś w głąb jego samego. Teraz ze zdziwieniem zauważyła, że są intensywnie zielone. Ponadto uśmiechał się promiennie, obdarzając ją ciepłym spojrzeniem. Przywitali się i wsiedli do windy.

– Jak należałoby wyrazić swój zachwyt wobec takiej pięknej kobiety jak pani? – powiedział Kalle, kiedy winda ruszyła. – Nie znajduję innego sposobu, jak tylko wezwać na pomoc Erosa, który zaprowadzi nas do krainy miłości…

Kiedy to mówił, pani Amanda zobaczyła, jak z jego oczu uwolniła się lekka zielona mgła, natychmiast przenikając do zwierciadeł jej duszy. A może było to nieco przyćmione światło spływające z sufitu windy, mieszające się z turkusowym odcieniem tęczówek Kallego. Nie dostrzegła w jego słowach niczego niestosownego. Wręcz przeciwnie, opanowało ją nagle, jak wybuch wulkanu, gorące uczucie do tego mężczyzny o zielonych oczach. Tym bardziej że ona, ze swoją artystyczną duszą, nie należała do tych smutnych kobiet, które choćby subtelną propozycję seksu uważają, nie wiadomo dlaczego, za obrazę. Uśmiechnęła się uwodzicielsko.

– Czy zaprasza mnie pan na kolację?

– Będę szczęśliwy, jeśli zechce pani przyjść.

Winda zatrzymała się na kolejnym piętrze i wsiadło kilka osób. Do parteru Amanda i Kalle już milczeli. Pożegnawszy się z sąsiadką, Kalle niczym młody urwis pobiegł w kierunku parkingu, gdzie stało jego auto. Zdawało mu się, że do jego krwi i umysłu wpłynął szlachetny rubinowy trunek, rozświetlając kolorowe emocje i unosząc go nad ziemią na skrzydłach szczęścia.

– Oszalałem! Na szczęście oszalałem!!! – powtarzał.

W sali posiedzeń rady nadzorczej oczekiwało go już spore grono starszych panów w eleganckich garniturach. Uruchomił swoją prezentację na dużym ekranie i jak zwykle przystąpił do przedstawienia wykresów, wskaźników i szacunków prawdopodobieństwa serpentyn kapitału oraz jego reprodukcji w różnych częściach świata. Słuchacze siedzieli niemal bez ruchu, wpatrując się w ekran i słuchając jego słów. A za ogromnymi szklanymi oknami czterdziestego piętra rozciągał się krajobraz miasta, który tutaj wydawał się podatny na możliwość jego kształtowania racjonalnym spojrzeniem z lotu ptaka. Po chwili opanowało Kallego zaskakujące uczucie, że jest coś dziwnego w tych twarzach wbijających beznamiętnie wzrok w wyroki rynku i źródeł przywilejów dla krwiobiegu pieniądza. Patrzył na niego rój ciemnych oczu, jakby identycznych i należących do jednej wielogłowej istoty. Nigdy wcześniej nie zwracał na to uwagi. Dopiero teraz to zauważył. Nawet kiedy słuchacze komentowali jego wywody, można było odnieść wrażenie, że stanowią wielogłowy, jednolity byt. Kiedy jedna osoba rozpoczynała zdanie, druga, trzecia i następne docierały dopiero do jego konkluzji.

W jego głowie pojawiła się zrazu kompletnie absurdalna myśl, że tych panów w drogich garniturach tak naprawdę nie ma, są oni pozorem, zewnętrzną maską, którą nałożyła na siebie kryjąca się za nimi sztuczna inteligencja. Udało się jej wyeliminować ludzi i zastąpić ich, ukształtowanymi na obraz i podobieństwo człowieka, niewolnikami pozbawionymi własnego zdania. W jego wnętrzu kłębiły się coraz to nowe myśli oraz nieznane dotąd uczucia, jednak tym razem bez typowej dla niego chłodnej refleksji. Pojawiały się jak wzburzona morska fala, przynosząc ze sobą nieznane wcześniej emocjonalne pobudzenie.

Wcześniej, kiedy dopiero co dotarł do świątyni kapitału, przywitała go reprymendą pani Maria Tovenares, ponieważ już na niego czekano w sali posiedzeń. Była to piękna kobieta w wieku balzakowskim. Jej umiłowanie do ładu zdecydowało, że do jej obowiązków należało kontrolowanie organizacyjnych i administracyjnych procedur w ramach biurowca.

– Doktorze Virtanen, znowu się pan spóźnił!

Lubiła go strofować, a gdy to robiła, jej słonecznikowe włosy oraz nieco kocie oczy pod grzywą włosów przypominały obraz zapobiegliwej lwicy, która narzekając na wylegującego się pod palmą samca, zabiera się do polowania, żeby zapewnić byt lwiej rodzinie. Kalle bardzo ją lubił i miał na jej temat swoją teorię.

– Nikt nie może być tak doskonały jak pani, Mario. Nie każdy mógł się urodzić na lipcowym słoneczniku, gdzie znalazła panią mama. I jak to bywa z czarodziejkami, chcą one czasem pożyć wśród zwykłych ludzi. Jednak nieustannie się dziwią, że tutaj niczego nie da się załatwić za pomocą zaklęcia…

Maria Tovenares roześmiała się pogodnie i pogroziła mu palcem. On zaś pobiegł do windy. Jadąc na czterdzieste piętro, zdał sobie sprawę, że pomiędzy nim i Marią Tovenares pojawiła się jakaś tajemnicza siła, która wypełniła każdą komórkę jego ciała ciepłym uczuciem, które można było nazwać jedynie miłością. Dzień dopiero się rozpoczynał, a on odkrywał w sobie kolejne gorące uczucia. I nie wykluczały się one nawzajem, ponieważ nadal myślał o pani Esposito z rosnącym pożądaniem. Poza tym nie odnajdywał już w sobie moralizatorskich nakazów, którymi od zawsze go karmiono – że z powodu geniuszu powinien stanowić wzór moralności dla innych. Dzisiaj olśniła go zwyczajna myśl, że tak naprawdę należy kochać wszystkie kobiety, a te smutne i obarczone stygmatem niewiary we własną urodę – szczególnie i jeszcze bardziej. Istniało tylko jedno wytłumaczenie dla tych, przewracających nagle jego życie do góry nogami, faktów. Popadał w szaleństwo.

Wrócił myślami do swoich słuchaczy, ponieważ powoli kończył swoją prezentację. Czuł rosnącą niechęć do tych wywodów, które mimo wszystko odnosiły się dość obojętnie do problemów realnego świata, gdzie zachowanie właściwej stopy zysku łączyło się z przeniesieniem produkcji szkodliwej dla środowiska naturalnego do krajów Południa lub dotyczyło zastąpienia pracy ludzkiej przez zautomatyzowane linie produkcyjne. Ogarnęła go wielka tęsknota do wyzwolenia się z tego ciasnego gorsetu, jaki narzuciło mu życie w postaci demiurga reprodukującego się węża kapitału. Gdzieś tam, za oknami sali, był świat, który na niego czekał – z milionem pięknych emocji oraz bajkowych zdarzeń, które mogły go ostatecznie ominąć w tym ciasnym kaftanie drapacza chmur, na którego najwyższym piętrze rezydowali bogowie światowej metropolii. I – być może z tej zielonej tęsknoty za szczęściem przeżywanej baśni – obraz wpatrzonych w niego rzędów czarnych oczu nagle zawirował i stał się bardziej ostry i wnikliwy, jakby go nagle przeniknęły promienie rentgena. Kalle z przerażeniem zauważył, że z oczu jego słuchaczy wydobywa się cienką smugą jakaś dziwna ciemna mgła, która wijąc się niczym wąż, zbliża się powoli do okien, potem do sufitu z przyćmionym światłem, po czym płynie wzdłuż zwisających z góry kotar. Przetarł własne oczy, sądząc, że zmysły go łudzą, i zjawisko na chwilę zniknęło. Odetchnął z ulgą i przypisał to złudzenie swojemu zmęczeniu oraz rozbudzonej od rana wyobraźni. Po chwili jednak ponure mamidło pojawiło się znowu, lecz tym razem kłęby owej mgły krążyły wokół jego głowy. Przypominały wielokształtnego potwora, który z zainteresowaniem, ale i z pewnym wahaniem, przygląda się jego myślom. Lecz tym razem poziom jego świeżo rozbudzonych emocji przekroczył próg tolerancji wrażeń możliwych do zniesienia. Świat zawirował. Wkrótce potem przed jego oczyma ujawnił się mrok rozświetlany tysiącem wirujących jasnych punkcików. Następnie Kalle zemdlał.

Kiedy się ocknął, stali nad nim pani Maria Tovenares oraz lekarz pogotowia ratunkowego.

– Doktorze Virtanen, jak się pan czuje? Co się stało?!

Pani Tovenares była szczerze zmartwiona i wpatrywała się w jego twarz z niepokojem.

– Ciśnienie i serce w porządku – powiedział lekarz nieco chłodnym, znudzonym głosem. – W tej chwili trudno powiedzieć, dlaczego pan zemdlał. Proszę się zgłosić do lekarza pierwszego kontaktu. Zalecam wykonanie podstawowych badań i relaks przez kilka dni. Być może jest pan nadmiernie przemęczony. – Zarzucił służbową torbę na ramię i wyszedł.

Kalle spojrzał na panią Tovenares, uśmiechając się ciepło.

– Chyba już umarłem, bo jestem w niebie. Najwyraźniej widzę anioła…

Pani Maria również uśmiechnęła się z ulgą.

– Widzę, że z panem już wszystko w porządku. Zaraz każę pana odwieźć do domu.

– Nie trzeba. Czuję się świetnie!

To jednak nie była prawda. Pragnął jak najszybciej wyrwać się z wnętrza tych stalowo-plastikowo-szklanych ścian wieżowca na wolną przestrzeń, wypełnioną tylko szerokim oddechem pulsującego życia. Miał wrażenie, że ściany tego budynku kroczą nieubłaganie w jego kierunku, żeby zamknąć go na zawsze w klaustrofobicznej przestrzeni, z której nie ma wyjścia. Czuł, że jest mu bardzo duszno, a powietrze, które wciąga do płuc, to trucizna, w której jest oczekiwanie na wiele pustych i wypełnionych schematami dni, w których nie ma miejsca na szczęście. Zresztą nie mógł powiedzieć, że widzi mgłę, która unosi się z oczu członków rady nadzorczej i snując się w powietrzu, koncentruje się wokół jego głowy, jakby na coś czekała lub coś obserwowała. Zostałby od razu uznany za szaleńca.

Odesławszy służbowy samochód, który przysłano do jego dyspozycji, poszedł do domu piechotą. Była wczesna, dość chłodna wiosna. Niemniej na skąpej miejskiej roślinności można było już dostrzec tworzące się pąki. Mijał kolejne przecznice, rozmyślając o tym, co się dzisiaj zdarzyło. Stwierdził, że najwyraźniej opanowały go wizje i myśli, które z jednej strony były bardzo przyjemne i czuł się z nimi dobrze, tak jakby narodził się na nowo. Jednak równocześnie było to przerażające – dostrzegał zjawiska, których kompletnie nie rozumiał. Przyglądał się ukradkiem twarzom ludzi z obawą, że w zwierciadłach ich duszy lada chwila pojawią się jakieś straszne zwidy i zmory. Twarze były co prawda różnorakie, ale na szczęście wydawały się najzupełniej normalne. Odprężał się coraz bardziej, rozkoszując się wolnością od sztywnych schematów dnia, w której można było, jak się zdaje, oczekiwać też na wydarzenia radosne. Postanowił więc odpocząć na ławeczce w pobliskim parku, tym bardziej że zza wiosennych chmur wyjrzało słońce, jakby chciało go namówić do takiego odprężenia. Był to piękny park z małym jeziorkiem na środku, po którym pływały łabędzie i dzikie kaczki. Usiadł na ławce i z przyjemnością przymknął oczy. Po chwili jednak do jego uszu dotarł zgrzytliwy dźwięk piły spalinowej. Opodal kilku mężczyzn w roboczych ubraniach przygotowywało się do wycięcia drzewa, w które uderzył piorun podczas wiosennej burzy, odrywając bardzo gruby konar. Pochylało się ono teraz nad ścieżką dla pieszych, stanowiąc zagrożenie dla spacerowiczów. Wiedziony wewnętrznym niepokojem, wstał i podszedł do robotników. W wiosennym słońcu liście tego drzewa jak gdyby skrzyły się bardziej niż te z sąsiednich drzew. Kalle zbliżył się i nagle stanął jak wryty. Wzruszenie zdławiło mu gardło. Dostrzegł, że po liściach drzewa spływają krople. Ono płakało…

Zwrócił się do starszego jegomościa w pomarańczowej kamizelce narzuconej na drelichową kurtkę, który trzymał w dłoniach piłę spalinową.

– Czy koniecznie trzeba ścinać to drzewo? Nie widzicie, że ono płacze?

Robotnicy uśmiechnęli się wyrozumiale.

– Jasne! Od razu widać, że ryczy. Tak, tak! Płacze… ha, ha ha!!!

Kalle popatrzył z nadzieją w ich ogorzałe twarze, jednak nie dostrzegł tam aprobaty. Pukali się znacząco w czoło i wysyłali do siebie porozumiewawcze uśmiechy. Zrozumiał, że nie widzą tego, co on.

Starszy mężczyzna z piłą uruchomił narzędzie.

– No! Spieprzaj pan! Nie mamy czasu! – krzyknął w jego kierunku zniecierpliwiony.

Kalle odsunął się na bezpieczną odległość i obserwował zabijanie drzewa. W jego oczach pojawiły się łzy. Wiedział już, że widzi to, czego inni nie potrafią dostrzec, że znowu jest „inny”…

Następnego dnia rano obudził się we wspaniałym nastroju. Wieczorem odwiedziła go pani Amanda i po kolacji oraz długich godzinach rozmów o sztuce została na noc. Była artystką w całym tego słowa znaczeniu i Kalle przekonywał się o tym w jej ramionach do samego rana.

Często opowieści o miłości są niedyskretne i w sposób dalece niedoskonały – i bez nadziei na rozwój wyobraźni tych, którzy je czytają – malują słowami piękno splecionych w namiętności ciał. Jednak my będziemy milczeć, ponieważ wszystko, co może być powiedziane na temat szlachetnego kunsztu miłości pani Amandy, i tak nie jest w stanie oddać jej wirtuozerii.

Kalle okazał się niezwykle pojętnym uczniem, z którego pani Amanda mogła być dumna. Obudziła bowiem w tym dotychczas smutnym i samotnym młodzieńcu ogromne pokłady witalności, którymi on sam był dramatycznie zaskoczony. Kiedy się obudził, Amandy już nie było, lecz na poduszce obok pozostał jej upajający zapach. Wtulił się w ten ślad jej ciała na białej pościeli i znowu zasnął. Kiedy ponownie się zbudził, słońce stało już wysoko na niebie i dzwoniła jego komórka. Podniósł się niechętnie i odebrał telefon.

– Słucham, Virtanen…

Usłyszał jak zwykle zasadniczy głos pani Marii Tovenares:

– Doktorze Virtanen, „z gabinetu na najwyższym piętrze” przyszło polecenie, że ma pan urlop zdrowotny. Może pan dzisiaj nie przychodzić. Dano nam do zrozumienia, że musi się pan zgłosić do lekarza.

„Gabinet na najwyższym piętrze” oznaczał tylko jedno: niepokój odnoszący się do bezpieczeństwa inwestycji oraz zysków dotknął najwyższe kręgi władzy rezydujące w świątyni kapitału. Kalle podziękował za informację. Wstał, podszedł do okna i spojrzał na rozciągające się za szybą tętniące życiem miasto. W uszach dźwięczały mu jeszcze słowa Marii Tovenares. Gdzieś z jego nowej i jakby sowizdrzalskiej świadomości natrętnym głosem rozbudzonego nareszcie pragnienia miłości wyłoniła się myśl, która zdawała się przeobrażać w niezmąconą pewność, że oto przed chwilą rozmawiał z matką jego przyszłych dzieci…

ROZDZIAŁ II ANDANTE
ROZDZIAŁ II

Który opowiada o tym, jak usiłowano Kallego wyleczyć i zbawić, lecz on leczył lekarzy i zbawiał kapłana

Doktor John Lasttimemaker głęboko wierzył w posłannictwo medycyny, której mądrość i procedury mogłyby jego zdaniem uzdrowić nie tylko ludzkie ciała, ale również relacje między ludźmi. Był wysokim i bardzo szczupłym ascetą z zasadami. Kiedy dostrzegał ich brak u innych, obdarzał takie osoby nieustającą pogardą. Na co dzień wszyscy znali doktora Johna jako człowieka, który wysoce cenił sobie racjonalność i trzeźwość myśli pozbawionej wiary w zjawiska niepojęte. Wiązała się z tym niestety nieprzyjemna u niego cecha w postaci złośliwego natrząsania się z wszelkich marzycielskich i wybiegających w nadzmysłową sferę myśli. Jego współpracownicy i pacjenci z czasem przyzwyczaili się do tego. Kryła się jednak za tym szczególna tajemnica, która żyła sobie zamknięta głęboko w pamięci doktora Johna. Kiedy był jeszcze dzieckiem, jego matka pewnego dnia zaprowadziła go do lekarza. Mały John cierpiał na bezsenność i światłowstręt. Lekarz nakazał wykonanie rutynowych badań, które jednak nie wyjaśniły kłopotów Lasttimemakera juniora. Tym bardziej że sam John na pytanie, dlaczego nie śpi, odpowiadał niezmiennie, że przychodzi do niego w nocy „biały anioł”. Doktor polecił psychologa dziecięcego i przepisał leki na sen. Chłopiec wszelako nawet kiedy już nie cierpiał na bezsenność, nadal uparcie twierdził, że widzi białego anioła. Pamiętał tylko, że to, co widział, było niezwykle piękne, lecz zupełnie nie był w stanie opisać owego anielskiego widoku. Rodzina, choć na początku przypisywała wizje Johna dziecięcym marzeniom, wkrótce popadła w niepokój, ponieważ w jej słowniku pojawiło się dziwne słówko: „nienormalność”. Codziennie usilnie wyjaśniano chłopcu, że aniołów nie ma. John zamknął się w sobie i zrozumiał, że nawet przed bliskimi trzeba zachowywać się tak, żeby słowa i czyny były akceptowane. Kiedy dorósł, jego dziecięce wizje odeszły w niepamięć, wypierane stopniowo przez pasję gromadzenia wiedzy o ludzkim organizmie oraz przyrodzie. Na studiach medycznych należał do wyróżniających się studentów. Gdy rozpoczynał praktykę lekarską, jego rodzina była z niego dumna i nikt już nie pamiętał o jego dziecięcej przypadłości.

Tego dnia, kiedy w naszej historii pojawia się doktor Lasttimemaker, John od samego rana pracował w swoim prywatnym gabinecie, przyjmując kolejnych pacjentów. Niestety nie należał do tego typu lekarzy, którzy widzą problemy całego człowieka, holistycznie – zarówno w ich symbolicznych, jak i biologicznych wymiarach wraz z emocjami pacjenta. Zdawał się raczej przypominać precyzyjny i beznamiętny automat, który dostrzega jedynie żołądki, wątroby i serca w oderwaniu od osób. To, co mówił pacjent, nie miało dla niego istotnego znaczenia. Liczył się jedynie wynik testu czy analizy dokonanej przez wysoce skomplikowane urządzenie do diagnozy.

Około południa, kiedy po raz kolejny otworzył drzwi swojego gabinetu, żeby wezwać następnego pacjenta, poczekalnia była już niemal pusta. Jedynie w jej kącie siedział młody mężczyzna, zatopiony w lekturze opasłej książki.

– Zapraszam pana – powiedział Lasttimemaker.

Mężczyzna niechętnie zamknął książkę i wszedł do gabinetu.

– Virtanen – przedstawił się. – Przyniosłem wyniki badań, które pan doktor kazał mi zrobić. – Położył na biurku lekarza odpowiednie dokumenty.

– Niech pan siada – mruknął doktor John i zaczął przeglądać rzędy cyfr i symboli na białych arkuszach papieru. Po chwili podniósł wzrok i spojrzał z uśmiechem na pacjenta.

– Wygląda na to, że jest pan znacznie zdrowszy ode mnie. Dlaczego właściwie pana do mnie przysłano?

– Zemdlałem w pracy w trakcie prezentacji analizy ekonomicznej dla rady nadzorczej ICIC.

– Poważna firma – powiedział z szacunkiem Lasttimemaker. – Czy towarzyszyły temu jakieś szczególne okoliczności? Był pan bardzo zmęczony, zdenerwowany? A może na sali było duszno?

– Nie…

Pojawiło się jednak jakieś wahanie w głosie pacjenta, które zmobilizowało doktora Johna do bardziej wnikliwego przyjrzenia się jego twarzy. Był to przystojny młody mężczyzna z bujną czupryną i zarostem na twarzy. Jego turkusowe oczy skrzyły się żywo w świetle wpadającego przez okno światła słonecznego. Doktor Lasttimemaker doznał nagle irracjonalnego przeświadczenia, że przed nim siedzi faun we własnej osobie.

– Być może ma pan jakieś kłopoty z kobietami? Czasem tak bywa, że jak wampiry zabierają człowiekowi energię – próbował, wbrew swoim obyczajom, żartować lekarz.

Virtanen uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem.

– Jeśli to panu doktorowi pomoże postawić jakąś hipotezę, to rzeczywiście, od jakiegoś czasu podobają mi się wszystkie kobiety.

– Jeżeli ma to wymiar erotyczny, to specyfików na potencję też nie wolno nadużywać… nazywają to uzależnieniem od seksu…

Virtanen pokręcił przecząco głową.

– Właśnie o to chodzi, że ja sam jestem tym do pewnego stopnia przerażony, ponieważ mogę się kochać z kobietą w nieskończoność i nadal mam erekcję…

– To przecież niemożliwe! – wyraził wątpliwość doktor John.

Kalle rozłożył ramiona, jakby przepraszał, że nic na to nie poradzi, jest taki, jaki jest. Tymczasem doktor, odłożywszy na bok kartki z wynikami Virtanena, potarł czoło, jakby chciał z niego wypędzić natrętne myśli.

– Czy jeszcze czegoś mi pan nie powiedział?

Virtanen westchnął głęboko, jakby próbował pozbyć się zbędnego napięcia.

– Jest jeszcze coś, panie doktorze, ale zapewne powie pan, że oszalałem. Jednak pragnę pana zapewnić, że mówię najszczerszą prawdę. Widzę różne dziwne rzeczy, których inni nie widzą.

– Co pan widzi? – zapytał John głosem pełnym oczekiwania.

– Rozmaite rzeczy. Widzę uczucia kobiet. Wczoraj widziałem, jak drzewo płacze. Najstraszniejsze było to, co zobaczyłem przed utratą przytomności w ICIC. Z oczu zgromadzonych na sali uwalniała się ciemna mgła, która zdawała się myśleć. Proszę mi wierzyć, że mimo wszystko nie straciłem zdrowego rozsądku. Mam doktorat z matematyki i nadal, może jeszcze skuteczniej, potrafię korzystać z rozumu.

Lasttimemaker uśmiechnął się nieco ironicznie.

– Tak czy owak, pański rozsądek cierpi. To nie jest moja specjalizacja, jednak czuję się w obowiązku skierować pana do psychiatry. Oczywiście za pańską zgodą. Znam dobrego specjalistę, nazywa się Hermann Schwartz-Richter. Skreślę do niego kilka słów, żeby pana polecić.

Po chwili doktor John wręczył Virtanenowi skierowanie i spojrzawszy na zegarek, rozłożył ramiona.

– A teraz pan wybaczy, mam dzisiaj jeszcze dyżur w szpitalu i muszę się zbierać do wyjścia.

Virtanen sprawiał wrażenie człowieka całkowicie spokojnego i nie oponując, przyjął skierowanie, lecz złożywszy je troskliwie do portfela, nadal siedział bez ruchu. Zdawało się, że zmaga się z własnymi myślami.

– Czy ma pan jeszcze jakieś problemy? – spytał lekarz niecierpliwie.

Kalle podniósł się z krzesła i ukłoniwszy się lekarzowi, ruszył do drzwi. Kiedy chwytał za klamkę, zatrzymał się jeszcze na moment, rozważając jakąś myśl. Obrócił się w końcu gwałtownie w stronę lekarza.

– Nawet teraz widzę coś dziwnego. To nie jest straszne, tylko bardzo piękne. Jakby mnie zapytano, co to jest, to pewnie bym powiedział, że to anioł…

Doktor John zadrżał i dziwne wzruszenie zdławiło jego gardło. Stał, wpatrując się w turkusowe oczy Virtanena, a dłonie mu lekko drżały.

– Co pan widzi, panie Virtanen?!

– Obok pana, z tyłu za panem i w górze jest coś bardzo pięknego, co pana nigdy nie opuszcza. Nie wiem, co to, ale dla mnie wygląda jak anioł… Do widzenia, doktorze, dziękuję za skierowanie…

Kiedy drzwi się zamknęły za Virtanenem, doktor John zerwał się ze swojego miejsca za biurkiem i obejrzał się gwałtownie do tyłu. Był to dalej ten sam gabinet lekarski, którego biały chłód i ascetyzm zawsze mu odpowiadały. Lecz teraz w jego sercu odezwał się dawno zapomniany ból. Lasttimemaker niestety nie zobaczył tego, o czym mówił jego pacjent. Niemniej jednak w jego skołatanych myślach pojawiła się nagle dawno zapomniana tęsknota za tym małym chłopcem, który nie mógł spać w nocy, ponieważ piękno nawiedzającego go widoku miało czarodziejską moc i pozwalało bez końca przeżywać to upajające marzenie. Doktor John zdjął biały fartuch i zaczął powoli ubierać się do wyjścia. W uszach brzmiały mu jeszcze słowa Virtanena: „…jest coś bardzo pięknego, co pana nigdy nie opuszcza…”. Jakieś dawno zapomniane ciepło stopniowo wypełniało jego ciało, w myślach zaś rozgościła się na nowo dziecięca, czysta radość.

– Jestem znowu tym małym chłopcem, na szczęście wróciłem… – szepnął.

W gabinecie doktora Hermanna Schwartz-Richtera wisiały portrety Freuda, Adlera i Junga. Nie było tu żadnej otomany do leżenia, tylko prozaiczna kanapa, w której pacjent zapadał się z powodu zapewne wysiedzianych sprężyn. Żeby dotrzeć do lekarza, kandydat na pacjenta musiał się wspiąć po krętych schodach starej miejskiej kamieniczki na jej czwarte piętro. Na klatce zawsze panował półmrok i dzwoniąca w uszach cisza, jakby to miejsce chciało dać przybyłemu czas do zastanowienia się przed tą spowiedzią u pozbawionego święceń kapłana ludzkiej duszy.

Doktor Hermann był małym, korpulentnym mężczyzną w średnim wieku. Był niezwykle sympatyczny, wesoły i cieszył się bardzo dobrą opinią swoich pacjentów. Na szczęście nikt z nich nie wiedział, jak często cierpi on na lęki oraz bezsenność. Będąc specjalistą od problemów ludzkiej psyche, nie mógł wyleczyć samego siebie. Wiedział jednak, że nie jest to możliwe, ponieważ powodem jego przypadłości jest przeszłość jego rodziny. Jego dziadka oraz ojca w późnym wieku dręczyły poważne cierpienia natury psychicznej. Doktor Hermann już od wczesnej młodości był przekonany, że i jego to czeka. Głównie z tego powodu został psychiatrą. Lata mijały, a on niezmiennie oczekiwał na to, kiedy wreszcie dopadnie go jego rodzinne fatum. Z czasem – z czego świetnie zdawał sobie sprawę – przez to czekanie nabawił się pełzającej nerwicy lękowej, która stopniowo i metodycznie obejmowała go w swoje posiadanie. Bywały okresy, w których po zażyciu leków dokuczliwe objawy mijały, lecz później niestety powracały.

Tego dnia, kiedy Kalle Virtanen powoli i z wieloma wątpliwościami w skołatanych myślach wspinał się po krętych schodach w kierunku gabinetu doktora Schwartz-Richtera, od rana była podła pogoda i padał deszcz. Doktor Hermann, stojąc przed oknem, spoglądał posępnie na płaczące niebo oraz ludzi przemierzających ulice w codziennym pulsowaniu miasta. W takich dniach czuł się szczególnie źle. Niemniej, jakby na przekór nieubłaganemu losowi, na którego ostateczne nadejście niezmiennie oczekiwał, od rana przyjmował pacjentów, zatracając się w pracy.

Kiedy w drzwiach jego gabinetu stanął malowniczy młodzieniec ze zmierzwionymi włosami i bujnym zarostem, było już około południa.

– Kalle Virtanen – przedstawił się, wręczając doktorowi polecające skierowanie od Johna Lasttimemakera.

Hermann wskazał mężczyźnie zwyczajowe miejsce na kanapie, a sam zagłębił się w lekturze rekomendacji lekarskiej.

– Doktor John napisał, że ma pan wizje, które są nie do pogodzenia ze zdrowym rozsądkiem. Czy tak rzeczywiście jest, to jeszcze spróbujemy ustalić. Niech pan wygodnie usiądzie i opowie mi o wszystkim, co pana trapi.

Tymczasem Kalle Virtanen zapadł się już w kanapowe wgłębienie i przypatrywał się z uwagą psychiatrze. Westchnął głęboko, jakby rzucał się w mroczną toń.

– Rozsądku mi nie brakuje, ponieważ mam doktorat z matematyki. Niemniej od kilku dni świat odkrywa się przede mną na nowo. Najwłaściwszym stwierdzeniem byłoby zdanie, że ponownie się narodziłem. Inaczej patrzę na świat. Czuję się tak cudownie, jakbym wcześniej był nieżywy, a teraz moje życie wybuchło jak wulkan i stało się podróżą do coraz to nowych światów. Widzę, jak drzewo, które mają ściąć, płacze. Dostrzegam pragnienia kobiet, choć te ich nie wyrażają słowami. Widzę unoszące się wokół ludzi ich rzeczywiste marzenia. Tymczasem świat jest smutny i pełen bólu, ponieważ ludzie przemijają, nie zaznawszy szczęścia. Dostrzegam też ponure ludzkie myśli, jak szybują w powietrzu i szukają gasnącego życia. Nie wszystkie wizje są smutne. Niektóre są niezwykle piękne i mogłyby stanowić radość aniołów, lecz czuję również ich smutek i lęk, bo ludzie zapomnieli o miłości do zielonego życia… Oczywiście mówię teraz o tym wszystkim tylko dlatego, że jestem u pana, czyli lekarza duszy. Tam za drzwiami nikt nie chce słuchać takich rzeczy. Oczekują tylko takich wypowiedzi, które dają się zaakceptować w ramach naszej przemądrzałej cywilizacji, która z instrumentalnego rozumu uczyniła quasi-boga.

Doktor Hermann z zaciekawieniem przyglądał się temu sympatycznemu młodzieńcowi, w którego twarzy, pod wysokim czołem zwieńczonym burzą zmierzwionych włosów, skrzyły się oczy zielenią Veronese’a. Tymczasem Virtanen kontynuował swoją wypowiedź:

– Jeśli jestem chory psychicznie, to chcę taki pozostać. Moje poprzednie życie wydaje mi się teraz stanem permanentnej choroby. Od dziecka wykazywałem zdolności do ścisłego myślenia. Moi dobrzy, pracowici i pobożni rodzice byli ze mnie dumni. Przy każdej okazji stawiano mnie za wzór. Powiedziano mi tysiąckroć, kim jestem, tym samym uczyniono ze mnie niewolnika tego wyobrażenia. Inni chodzili z dziewczynami na randki, przeżywali autentyczne przygody, ja zaś podróżowałem w przestrzeniach myśli i na kartach opasłych tomów. Pan wybaczy, doktorze, szanuję pański zawód, jednak przyszedłem tu przede wszystkim po to, żeby po raz kolejny, mimo wszystko, spróbować zrozumieć, co się ze mną dzieje.

– Powiada pan, że „widzi myśli”. Czy mam to rozumieć dosłownie, czy też chodzi tu o skrót myślowy, ponieważ w rzeczywistości dostrzega pan emocje, komunikację niewerbalną oraz rozumie empatycznie to, co kryje się za zachowaniami i słowami innych?

– Zapewne sądzi pan, doktorze, że człowiek przy zdrowych zmysłach nie może powiedzieć, że „widzi myśli”. Ale niestety nic na to nie poradzę, po prostu je widzę. Unoszą się w powietrzu, wypływając z oczu ludzi w postaci wijących się smug, czegoś, co przypomina gęsty dym, lecz nim nie jest, ponieważ porusza się jakby z rozmysłem, czasem przyglądając się twarzom i rzeczom.

– A płaczące drzewo? Jak pan doszedł do wniosku, że ono płacze, i po czym pan to poznał? Widział pan łzy? Może po prostu wcześniej spadł deszcz?

– W parku, gdzie od kilku dni nie było deszczu, robotnicy zabierali się do wycięcia drzewa, które wcześniej zostało okaleczone przez piorun. Inne drzewa były suche. Z tego, o którym mówię, a dokładniej z jego listków, ciekły kropelki perlistej cieczy i spadały na ziemię. Zapewne zapyta pan, jakie racjonalne argumenty doprowadziły mnie do wniosku o płaczu drzewa. Otóż zapewniam pana, że ich nie ma. Ja to od razu wiedziałem, natychmiast, jakby to była oczywista i jasna intuicja dzikiej istoty zjednoczonej harmonijnie z przyrodą.

– Zasadniczo mam z panem poważny problem, ponieważ tego, co pan mówi, nie da się w całości sprowadzić do omamów czy urojeń. Nie jest pan starcem. Pański mózg jest młody i nie ma problemów z pamięcią. Poza tym pan swoje wizje dość racjonalnie uzasadnia. Niemniej jednak jako lekarz psychiatra nie mogę przyjąć pańskiej tezy, że myśli są substancją i unoszą się w powietrzu – powiedział doktor Hermann i rozłożył dłonie w niemej prośbie o wybaczenie, uśmiechając się przy tym dobrotliwie. Po czym kontynuował: – Ale jedno z całą pewnością mogę panu doradzić. Proszę się w rozmowach z innymi nie przyznawać do posiadania takich zdolności. Zostanie pan napiętnowany, stygmatyzowany i osamotniony. Ludzie boją się zjawisk, których nie rozumieją, i nieintencjonalnie mogą panu zrobić krzywdę. Czy poza tym pańskie samopoczucie jest dobre? Mam na myśli sen, seks, emocje…

– Nigdy dotąd nie czułem się lepiej. Doskonale śpię, seks mam wspaniały. Jedynie emocje są nieustannie poddawane różnym próbom, ponieważ mimowolnie oczekuję na to, co znowu za chwilę zobaczę… ale zaczynam się już do tego przyzwyczajać.

– Świetnie! Zatem leki nie są potrzebne. I niech pan koniecznie te swoje wizje zachowa dla siebie. Czy pan jest osobą wierzącą w to, co najogólniej nazywamy transcendencją?

– Moi rodzice byli bardzo pobożni. Wierzę w to, że zawsze mamy do czynienia z „oddechem istnienia z najdalszej odległości”. Jednak praca oraz nauka spowodowały, że oddaliłem się od zinstytucjonalizowanej religijności.

– Mam oczywiście wątpliwości, czy tak jest w pańskim przypadku, lecz sądzę, że kiedy człowiek w coś głęboko wierzy, to zdarza się, że zaczyna dostrzegać to, czego oczekuje. Jak zrozumiałem, pan mimo wszystko chciałby jednak wyjaśnienia tych zjawisk. Może trzeba rozpocząć od nieco odmiennej perspektywy. Polecam panu księdza prałata Lorenza Pellegriniego. Zanim został księdzem, studiował psychologię.

– Chętnie skorzystam z pańskiej rady, tym bardziej że ostatnio doszedłem do wniosku, że odrywanie myśli, ducha od tego, co materialne, jest w naszej kulturze odpowiedzialne po części za degradację naturalnego świata. Jest on zbyt często traktowany nie jako byt święty, lecz jako zwykły substrat, surowiec do egzystencji człowieka. Myśl pozbawiona materii byłaby niestety niemożliwa do identyfikacji, to, co materialne zaś i rzekomo pozbawione myśli, byłoby niepoznawalne. Jednak do właściwego ujęcia sacrum zielonego życia potrzebne są metafory, symbole i pojęcia refleksji religijnej.

Kalle Virtanen z niejaką trudnością wydobył się z kanapowego wgłębienia i uiściwszy doktorowi Hermannowi należność za wizytę, skierował się do drzwi wyjściowych.

– Niech pan pamięta, żeby pańskie przeżycia raczej zachowywać dla siebie.

Kalle już chwytał za klamkę, kiedy zatrzymał się i odwrócił jeszcze w kierunku doktora Hermanna.

– Jest pan dobrym człowiekiem i może właśnie dlatego nie powinienem pana okłamywać…

– Co pan chce przez to powiedzieć? – zaniepokoił się psychiatra.

– Widzę pański lęk, doktorze.

Schwartz-Richter w odruchu terapeuty chciał coś powiedzieć, jednak słowa uwięzły mu w gardle. Spojrzał z przerażeniem na Kallego.

– Pan się boi choroby, panie doktorze, i strach opanował pana całkowicie – powiedział Kalle jakby przepraszającym tonem. – On tutaj jest. Można go zobaczyć. Myślę jednak, że może się pan go pozbyć, tylko trzeba z siebie wyrzucić sępy i jastrzębie ponurych historii i zagubionych opowiadań. Pan to zrobi, panie doktorze, ponieważ jest pan dobrym człowiekiem, który zagubił swoją słoneczną i zieloną historię.

Kiedy drzwi za Kallem się zatrzasnęły i doktor Hermann został sam, doznał takiego uczucia, jakby mu nagle zabrakło czegoś bardzo ważnego, za czym od razu zaczął tęsknić. W uszach dźwięczały mu jeszcze słowa Virtanena, a w ciele i myślach czuł ich wyzwalającą moc, która przenikała go do głębi, niosąc ze sobą upragniony spokój…

Ksiądz Lorenzo Pellegrini był wysokim barczystym mężczyzną o ciemnych oczach i wyraźnie zarysowanych marsowych brwiach. Miał bardzo bogaty życiorys. Studiował psychologię, występował jako aktor w teatrze zawodowym oraz swego czasu kochał aktywnie kobiety, czego owocem były jego dwie córki. Kiedy poczuł powołanie do stanu duchownego, był już w wieku Chrystusowym, lecz Kościół w pełni docenił jego rozliczne talenty i po skończeniu seminarium szybko awansował w hierarchii kościelnej. Jego legendarne kazania, wygłaszane z wielkim talentem wybitnego aktora, skupiały zazwyczaj w domu Bożym tłumy wiernych. Jego donośny, lecz zarazem aksamitny baryton porywał serca i dusze słuchających w stronę wiary i marzenia o życiu wiecznym. Historie o jego życiu, które opowiadano sobie skrycie, nie szkodziły wcale jego wizerunkowi, lecz nadawały jego osobowości bardziej świecki, a zatem bliski i serdeczny charakter.

Jednak, jak zgoła każdy, ksiądz Lorenzo miał swoją ukrywaną starannie tajemnicę. Był człowiekiem, który pewnego dnia zrozumiał, że ludzie w swoim krótkim życiu, o którego przemijaniu mają niestety bolesną świadomość, potrzebują czegoś trwałego, wiecznego, co nie kończy się nigdy i czego nie dotyka nawet czas, największy grabarz. Dostrzegł w olśnieniu, że religia i świętość są człowiekowi tak niezbędne jak powietrze i strawa. Lecz sam ksiądz Lorenzo nie wierzył w istnienie Boga. Ominęła go łaska naiwnej, jakby dziecięcej wiary i było mu z tym źle. Wszak był mistrzem ceremonii, której zasadniczym celem była modlitwa wiernych skierowana do Boga. Tymczasem za Kantem uważał on Boga za postulat rozumu praktycznego. Myślał wielokrotnie o tym, żeby porzucić stan kapłański, ale ostatecznie zwyciężało zawsze poczucie obowiązku wobec rzesz wiernych czekających na słowa nadziei.

Biuro prałatury, gdzie rezydował ksiądz Pellegrini, mieściło się w eleganckiej willi w stylu włoskim położonej w ustronnej części miasta. Wchodziło się do niej przez ozdobną, ciężką metalową bramę, która otwierała się sama przed wchodzącym, kiedy z domofonu zawieszonego na jej marmurowym obramowaniu rozlegał się dostojny głos: „Proszę wejść!”. Okazało się bowiem, że nazwisko Hermanna Schwartz-Richtera otwiera bez kłopotów drzwi do dostojnego domu Monsignore. Kalle Virtanen z wielkim zaciekawieniem przemierzał starannie utrzymany sad oraz ogród kwiatowy, rozglądając się dookoła. Wielokrotnie wcześniej słyszał z ust innych ludzi fantastyczne opowieści o bogactwach zgromadzonych w tym domu, lecz nie dawał im wiary.

Drzwi wejściowe do biura prałata również otworzyły się przed nim same, jakby zapraszając go do środka. Za nimi czekał już na niego młody nerwowy kleryk, który poprowadził go do gabinetu prałata Pellegriniego przez nieco skrzypiące drewniane schody i imponujące, zdobione świętymi obrazami i obite drewnianą boazerią pomieszczenia, do których z zacienionych witrażami okien wpadało skąpe światło.

Monsignore rezydował, o dziwo, w dość skromnym, żeby nie powiedzieć ascetycznym gabinecie za masywnym mahoniowym biurkiem. Zobaczywszy gościa, uśmiechnął się szeroko i zaprosił go do bardziej kameralnej części biura, gdzie obaj usiedli na wygodnych fotelach. Kleryk stał dalej w gabinecie w wyczekującej postawie.

– Czego się pan napije? – zapytał Monsignore.

– Wystarczy niegazowana woda mineralna – odpowiedział Kalle.

Prałat Lorenzo skinął na kleryka, który zniknął jak duch, żeby już po chwili wrócić z tacą, na której stały dzbanek z kawą oraz ozdobna filiżanka, obok nich zaś wysoka szklanka i butelka lekko oszronionej wody mineralnej.

– Zechce mi pan wybaczyć, ponieważ przed chwilą dzwoniłem do mojego przyjaciela doktora Hermanna, żeby niejako „u źródła” dowiedzieć się, w jakiej sprawie pan przychodzi. I zasadniczo nie żałuję tego, bo okazuje się, że jest pan fascynującym człowiekiem…

– Pan wybaczy, Monsignore, że niepokoję. Jak każdy człowiek, którego spotykają zdarzenia wykraczające poza formalny rozum, zmierzając w stronę tego, co wydaje się niewytłumaczalne, szukam odpowiedzi na pytania, które się w następstwie tego pojawiają. Jednym ze sposobów nauki i inspiracji jest na pewno rozmowa z mądrymi ludźmi – powiedział skromnie Kalle.

– Kościół zajmuje się objawieniami, które są drogą do tego, co nam chce powiedzieć Bóg, a ich wartość oceniamy w kontekście obowiązujących dogmatów – odparł z uśmiechem Pellegrini, nalewając sobie kawę z dzbanka do ozdobnej filiżanki.

– Chcę być uczciwy wobec pana, Monsignore. Nigdy nie garnąłem się do zinstytucjonalizowanej duchowości, choć moi rodzice byli uczciwymi i bardzo pobożnymi ludźmi. Ale pod wpływem tego, co mnie ostatnio spotyka, bardzo dotkliwie odczuwam współczesną degradację sacrum. Tymczasem ludzie bardzo potrzebują tego, co święte. Idzie mi jednak przede wszystkim o świętość życia…

– Szukanie odpowiedzi na pytania o jakość objawienia zawiera kryteria pozytywne i negatywne – wtrącił duchowny. – W ramach tych pierwszych poszukujemy pewności moralnej na drodze poważnego dochodzenia. Chodzi o indywidualne przymioty osoby, która doświadczyła objawienia. Przesłanie objawienia trzeba rozpatrywać w kontekście nauczania teologicznego i duchowego – czy mamy do czynienia ze zdrową pobożnością oraz owocami duchowymi.

Tymczasem Kalle zamyślił się na chwilę, wpatrując się w obraz na ścianie przedstawiający ukrzyżowanego Chrystusa, gdzie artysta ze szczególnym dramatyzmem oraz pietyzmem oddał ból ciała przybitego do krzyża. Twarz Jezusa była pełna cierpienia, jego oczy zaś patrzyły gdzieś wysoko w górę, jakby szukały ukojenia. Dopiero po chwili skoncentrował uwagę na prałacie, który czekał na jego odpowiedź dotyczącą objawienia i świętości.

– Proszę sobie wyobrazić, Monsignore, że dręczy mnie pewien pozornie paradoksalny, lecz w istocie logiczny obraz współczesnego człowieka. Z jednej strony wszystko, co zwykle uważa on za święte, ma wymiar duchowo-symboliczny, z drugiej zaś strony jest on zafascynowany materialnością świata w sensie jego zmysłowego zawłaszczania, któremu towarzyszy ponadto okrucieństwo wobec życia. Pewien żołnierz chwali się w internecie, że swoim jeńcom obcinał dla zabawy a to dłoń, a to palec, inni zaś chlubią się, jak to wspólnie zabili kobietę. Kiedyś z przerażeniem przeczytałem, że hodowcy moich ulubionych ryb nie trudzą się ich zabijaniem, lecz po odłowieniu ze stawu pozostawiają je, żeby się udusiły. Są i tacy, którzy na to nie czekają, i żywym rybom, za pomocą zaostrzonej łyżki, wydłubują oczy. Już nie jem tych ryb. Stałem się kompletnym jaroszem. Co prawda mamy mnóstwo wielkich słów i praw tchnących pragnieniem ładu w świecie, lecz ci, którzy patrzą na ukrzyżowanego Chrystusa, jakby nie dostrzegają zamęczonego ciała, widzą tylko ducha oderwanego od materii. Musimy koniecznie poszukać świętości od nowa…

Ksiądz prałat był nieco zaszokowany tymi słowami. Oczekiwał zupełnie innej wypowiedzi. Niemniej pokiwał smutno głową.

– Chce pan powiedzieć, że ludzie, którzy widzą świętość jedynie w tym, co duchowe, zaczynają gardzić tym, co materialne?

– Chcę raczej powiedzieć, że duch musi być koniecznie materialny, ponieważ inaczej byłby niepoznawalny, zaś materia pozbawiona ducha byłaby kompletnie niemożliwa do zrozumienia…

Ksiądz Lorenzo pokiwał głową z uśmiechem.

– Doktor Schwartz-Richter uprzedzał mnie, że jest pan człowiekiem wyjątkowym. Podobno pańskie wizje są fascynujące. Hermann powiedział, że – choć w jego ustach brzmi to niedorzecznie – uważa, iż pan nie kłamie… Niestety nie zdążył mi powiedzieć, czego te wizje dotyczą.

Kalle uśmiechnął się łagodnie, patrząc z rosnącą troską na księdza prałata.

– To, co widzę, bywa szczególnie piękne, choć niemożliwe do opisania. Sam na własny użytek nazwałem to „aniołem”, ale tylko po to, żeby samemu to zrozumieć. Może to również wprawiać w przerażenie, szczególnie wtedy, kiedy wydaje się namacalnym i wędrującym złem, które wypływa z ludzkich oczu pozbawionych światła. Nie tyle wiem, co to jest, za sprawą kalkulatywnego rozumu, ile mam dziwną intuicję, która mi to podpowiada. Dostrzegam też ludzkie myśli, ale jak się zdaje, tylko te, które mają zmysłowy i radosny charakter, i te, które stanowią o ludzkim bólu…

– Zaiste, jeśli tak rzeczywiście jest, to został pan obdarzony wyjątkowymi i rzeczywiście przerażającymi zdolnościami. We współczesnym świecie, którego zbiurokratyzowane systemy polityczne chcą wiedzieć wszystko i wszystko kontrolować, może pan stanowić nie lada zagrożenie…

– Zdaję sobie z tego sprawę – odpowiedział Kalle. – I dlatego powiedziałem o tym jedynie takim osobom, co do których mogę oczekiwać, że zachowają to dla siebie.

Powiedziawszy to, Virtanen wstał i ukłonił się z szacunkiem prałatowi.

– Dziękuję za spotkanie, Monsignore. Zapewne zajmują pana problemy prałatury. Nie będę zajmował bez potrzeby pańskiego czasu.

– Niestety nie mogę bardziej panu pomóc. Procedury kościelne wymagają długiego i skomplikowanego postępowania dowodowego odnoszącego się do objawień, po którym dopiero pojawia się obowiązująca definicja…

Kalle uśmiechnął się ze zrozumieniem. Kiedy otwierał już drzwi prowadzące do monumentalnych pomieszczeń prałatury, odwrócił się jeszcze i spojrzał na prałata takim wzrokiem, jakby prosił o przebaczenie.

– Widzę również pańskie myśli, Monsignore… Proszę się nie martwić – dodał szybko, kiedy zauważył gwałtownie rozszerzone źrenice prałata. – Każdy ma przecież wątpliwości co do istnienia świata transcendentnego. Pan nie wierzy w jego istnienie, lecz przynoszę panu dobrą nowinę. On mimo wszystko istnieje, tylko że jest od początku do końca materialny, ponieważ to żyjąca i rozwijająca się w nieskończoność inteligencja…

Kiedy za Virtanenem zamknęły się drzwi, ksiądz prałat siedział przez dłuższą chwilę bez ruchu, wsłuchując się w przyspieszony rytm własnego serca. W końcu spojrzał na obraz zawieszony w jego gabinecie, lecz teraz całkowicie inaczej niż zazwyczaj. Zdał sobie sprawę, że dotychczas patrzył na rany Chrystusa tak obojętnie, jak się patrzy na coś zwyczajnego, co przypomina regułę obyczaju traktowanego bezrefleksyjnie. Dopiero teraz zrozumiał to cierpienie i poczuł, że w jego oczach powoli zbierają się krople oczyszczenia…

Zapraszamy na nasz kanał na YouTube.

Informacje dodatkowe

Waga 400 g
Wymiary 20,5 × 14,5 × 1 cm
Autor

George Bastard

Język

polski

Oprawa

miękka

Rok wydania

2025

Strony

400

Rodzaj publikacji

Ebook, Książka drukowana

Format ebooka

EPUB, MOBI, PDF

Rodzaj papieru

70 g Creamy vol. 2.0; 90 g Lux Creamy vol. 1.8

Kolor wnętrza

czarno-biały; wklejki kolor

EAN: 9788368095708

Opinie

Nie ma jeszcze żadnych recenzji

Tylko zalogowani klienci, którzy kupili ten produkt mogą napisać opinię.

Wydawnictwo Sorus,
DM Sorus sp. z o.o.,
Bóżnicza 15/6,
60-643 Poznań,
Poland,
sorus@sorus.pl,
tel. +48 61 653 01 43

Wydawnictwo Sorus
Przegląd prywatności

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.